Moja babcia Marysia była nauczycielką biologii. Jest nadal, bo kiedy jest się nauczycielem z powołania chyba nigdy nie przestaje się nim być. Żałuję, że wiele wspomnień mamy wymazanych, zakopanych gdzieś głęboko. Może zastępujemy je nowymi, może po prostu czas bywa i w tym wypadku nieubłagany. Ale mam takie wspomnienia z moim nieżyjącym już dziadziem Tadeuszem i babcią właśnie, że przyroda była niezwykle ważnym elementem mojego czasu u nich spędzonego. Zawsze wołali mnie, kiedy za oknem widać było dzięcioła pukającego w drzewo z uporem maniaka. Kukałam przez okno, oparta o krzesło przy kuchennym stole. Gdzieś pomiędzy piciem herbaty a psoceniem, pomiędzy patrzeniem na ciocię jak robi coś na drutach i bieganiem do taty trochę mu poprzeszkadzać w myciu auta – było miejsce na robienie zielników. Babcia magicznym sposobem znała całe mnóstwo zieleniny znoszonej przeze mnie, opowiadała o nich, albo coś wspominała – dlaczego nie pamiętam tych historii! Tak mi żal teraz, że nie mogłam wtedy zapisywać tego, co od nich słyszałam, tak chciałabym teraz do tego wracać. W natłoku poznawania świata, potem dorastania traciłam wiele pieknych historii. Ale widzę do dnia dzisiejszego słoninę zawieszaną na jabłoni specjalnie dla sikorek, które walczyły o każdy udziubany kawałeczek; był karmnik zbijany w warsztacie dziadzia. Zlatywały się te ptaszyska w zimowe dni, kiedy wszystko było przykryte warstwą śniegu. Zresztą moje dzieciństwo było i pełne grzybów zbieranych w szymbarskich lasach, i spacerów po przysiółkach z mamą, i pleceniu wianków. To piekne dni. Dobrze było czuć, że świat jest piękny. Powietrze wydawało się czyste, tak samo jak rzeka, w której bez żadnych oporów moczyłam się w bawełnianych majtach; w której budowałam tamy, a do foliówki łapałam rybki, które potem można było wpuścić do basenu.
Świat się zmienia. Wraz z każdym upływającym rokiem. Mniej jest już wciągania zapachu unoszącego się po burzy – więcej natomiast sprawdzania wskaźników poziomu smogu.
Wracając do babci i do pierwszych książek. Wiele było albumów o zwierzętach. Albo krainach. O oceanie i o sawannie. I wiecie – głos Krystyny Czubówny w niedzielne południe. Kiedy więc w moje ręce wpadły książki Wydawnictwa Dwie Siostry w głowie pojawiały mi się zarówno obrazy dzieciństwa, jak i moja estetyka tańczyła jak szalona, bo mimo, iż cenię w książkach przede wszystkim ich wartości niesione przez treść, to są też takie, które pochłaniam wzrokiem i w zasadzie nigdy mi się nie nudzą. Do tych książek zdecydowanie należą „Animalium” i „Botanicum” (zakupione w niezwykle dobrze na mnie działającej księgarni w MOCAK-u). W tych książkach jest piekno i kawał wiedzy. Ilustracje Katie Scott przywodzą na myśl stare zielniki, w których zapaleni, samorodni botanicy próbują odkryć i uporządkować świat roślin. W Animalium ilustracje przypominają pierwsze książki o świecie fauny. Czymś, co mnie kompletnie urzekło, to wprowadzenie nazw łacińskich, które faktycznie przypomina muzea i tabliczki pod eksponatami.
„1: Kangur rudy
Macropus rufus
Długość bez ogona: 1,23 metra. Największy z torbaczy, o potężnej budowie i ogonie tak mocnym, że może podpierać ciężar całego ciała. By nie przegrzać się w australijskim upale, wylizuje sobie nadgarstki.”
Uwierzcie, warto mieć je w biblioteczce: zarówno dla siebie jak i dzieci. Tego typu książki będą rosły razem z dziećmi, a Wam zawsze będą dostarczać rozrywki, cieszyć oczy, przypominać dawno zapomniane wiadomości z podstawówki. Będą wspaniałym dodatkiem do zadań domowych i prezentacji do szkoły, będą też bajką na dobranoc. A kiedy będziecie po ciężkim dniu w pracy, zaparzycie herbatę, położycie tą wielką księgę na kolanach, poczujecie gruby, szorstkawy papier pod palcami i odprężycie się czytając o paprotnikach (sprawdzone:)!