Na okładce książki znajdziecie kilka słów ode mnie:
Therese Bohman pracuje w „Andromedzie” na skrajnościach, które, jak się okazuje, mają z sobą wiele wspólnego. O sztafecie pokoleń pisze inteligentnie, a zestawiając przeszłość z teraźniejszością, umiejętnie miesza gorycz z nostalgią, sprawstwo z tym, co po prostu się wydarza, młodość z doświadczeniem. Dwoje bohaterów łączy pochodzenie, brak dyplomu, i wstyd, a dzieli płeć, różnica wieku i czas, w którym mogli ziścić swój sen.
Kibicuję tej szwedzkiej autorce od momentu, kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po jej twórczość. Czekam na każdą kolejną książkę z nieskrywaną ciekawością i ekscytacją. Choć mam swoją ulubioną wśród czterech, które ukazały się na polskim rynku dzięki Wydawnictwo Pauza, to żadna mnie nie rozczarowała i nie zachwiała zaufaniem do inteligencji i umiejętności Bohman.
Nie inaczej jest z „Andromedą”, która właśnie zawitała na rynek. Poznajemy wydawnictwo w Sztokholmie, które – jak zdradza okładka – jest bliźniaczo podobne do tego, w którym wydaje książki autorka. Zostajemy wrzuceni między wciąż zderzające się ze sobą światy: starych i doświadczonych pracowników z nowym, młodym narybkiem; redaktorów, którzy dbają o poziom wydawanej literatury i tych, którzy szukają tytułów zapewniających wysoki poziom na słupkach sprzedaży; pracowników walczących o jakość tekstu i tych, których interesuje to, co się sprzedaje, a nie to jaką przedstawia wartość; idealizm z rzeczywistością, która sprowadza na ziemię nawet największych miłośników „wielkich dzieł, wielkiej literatury”.
Młoda dziewczyna trafia na staż do wydawnictwa. Los sprawia, że pod skrzydła bierze ją Gunnar – doświadczony kierownik literacki, który jest znany, szanowany, dysponuje fantastycznym wyczuciem oraz umiejętnościami pracy z wielkimi nazwiskami w literackim świecie. Wspólne godziny, które oboje poświęcają literaturze, dyskusji o słowie i znaczeniu książek dla świata (niech to zabrzmi górnolotnie, a co!) zbliżają ich do siebie w sposób niezdefiniowany i nienazwany. Choć czytelnik wyczuwa napięcie i rodzące się przywiązanie do siebie dwójki głównych bohaterów, to myślę, że nie rozstrzygniemy co tak naprawdę działo się między nimi. Będziemy to opisywać, ale nie damy jednej, pewnej odpowiedzi. I dobrze. Bohman nigdy nie zapraszała nas do jasnych relacji i światów. Każda jej książka to badanie nieco zakazanych relacji, uwierających opinię społeczną, powodujących plotki, dyskomfort, a czasem zgubę – najczęściej bohaterek i bohaterów, oczywiście.
Nie sposób nie dać się wciągnąć w dyskusję o roli i poziomie współczesnej literatury. Jest tu wszystko o czym dyskutuje się też w Polsce (zapewne nie tylko). Ogromna liczba tytułów, która rokrocznie pojawia się na rynku nasycając rynek pozycjami wszelakiego autoramentu w zestawieniu z, w najlepszym wypadku, stojącym w miejscu poziomem czytelnictwa rodzi pytanie o potrzeby czytelniczek, czytelników i osób czytających. Krótkie życie książki, które szacowane jest na nie więcej niż trzy miesiące frustruje autorki i autorów, słusznie – jak myślę – każąc im się zastanawiać nad sensem pisania w ogóle. Do tego dochodzą pytania o komfort pracy autorek i autorów, którzy zobowiązują się do pisania książki rok w rok. Tu polecam Waszej uwadze np. podkast Raport z literatury i odcinek, w którym gościła Olga Wróbel (Kurzojady) czy świeżutką rozmowę Adama Szai (smakksiazki.pl) z prof. Ryszardem Koziołkiem. Osobiście myślę również o roli małych wydawnictw, o promocji, o likwidacji lub wciąż pomniejszających się działach kultury w prasie drukowanej, ale też o sztucznej inteligencji i jej potencjalnym wpływie na teksty kultury w ogóle.
Therese Bohman wykrawa z wydawniczego tortu fragmenty, które czasem pozostają niezauważane, jak choćby rola redaktorów w procesie wydawniczym:
„Wyglądało to jak taniec, Gunnar zwinnie prowadził ją przez labirynt, który tak naprawdę był dość ostrą krytyką, robił to tak ostrożnie, że na końcu zdawało się, że to ona wpadła podczas rozmowy na mnóstwo nowych pomysłów, sama uświadomiła sobie, że w maszynopisie należy wprowadzić fundamentalne zmiany, sama doszła do tego, co należy przenieść, a co wyrzucić. (…) Pomyślałam, że to Gunnar stworzył tę powieść.”
Do tej opowieści dokładam też tłumaczki i tłumaczy. Nie raz, ani nie dwa słyszałam powtarzane zdanie, że tłumacz lub tłumaczka może największe dzieło schrzanić tak, że nie da się go czytać, ale może też z kompletnie przeciętnego tekstu stworzyć arcydzieło.
Sporo uwagi Bohman poświęca również zderzeniu świata finansów ze światem idealistycznej wizji roli i wagi literatury.
Pisze np.:
„Gunnar i ja rozumieliśmy to. 'Kalkulatorzy’ – tak nazywał tych, którzy w wydawnictwie mówili głównie o finansach – tego nie rozumieli. To dziwne nastawienie, był kierownikiem redakcji w wydawnictwie, ale jego motywacją nie była chęć sprzedania książek, wręcz gardził tymi, którzy w ten sposób rozumowali, myślałam, że po prostu bardziej identyfikuje się z pisarzami.”
Nie pozostawia też suchej nitki na krytyce:
„- Nie gratuluje się dobrej recenzji – powiedział kiedyś. – To poniżające dla wszystkich, którzy pracowali nad książką, a szczególnie dla autora. Dobre dzieło ma wartość niezależnie od tego, czy spodoba się komuś, kto przypadkiem pisze do jakiejś gazety. O ile w ogóle piszą, co myślą. Najczęściej piszą to, czego się od nich oczekuje.”
Oczywiście wiele więcej przykładów znajdziecie w książce. Niektórzy stwierdzą, że to satyra, która wyolbrzymia grzeszki współczesnego wydawniczego świata; inni, że to gorzka opowieść o pracy wydawnictw – właśnie taka, jaka jest. Dla mnie książka Bohman pozostanie powieścią z morałem. Ową lekcję daje nam obserwacja relacji i wspomnień głównych bohaterów. Z ich historii wyłania się obraz zmian. Nieuniknionych, czasem nachalnych, a czasem po prostu wydarzających się powoli, obok, niemal niezauważalnie. Nie zgadzam się ze zdaniem, na które natknęłam się na Instagramie, że Bohman tworzy wyższościową narrację – przeciwnie – autorka pokazuje, że w każdej opisywanej grupie są idealiści i karierowicze, że wykształcenie nie daje gwarancji dbałości o poziom wydawanych książek, a wysokosprzedażowy tytuł, za którym stoi jakiś redaktor, nie przekreśla jego ambicji i marzeń o wydaniu wielkiego dzieła. Nie zawsze też to, co dobrze się sprzedaje jest na dramatycznym poziomie. Bohman pisze gorzko, to prawda. Oddaje głos „starej gwardii” – nie „kalkulatorom” – z jakiegoś powodu. W mojej ocenie nie naznacza poszczególnych działów w branży.
Nie zdradzając więcej o relacji naszej młodej adeptki i Gunnara napiszę tylko, że „naznaczenie” dokonuje się tu na zupełnie innym poziomie i pokazuje jak łatwo oceniamy.
Podoba mi się niezmiennie, że Bohman nie podlizuje się czytelniczkom i czytelnikom; nie konstruuje bohaterów, których od razu kochamy lub jednoznacznie oceniamy jako złych czy negatywnych. Bohman zmusza nas do formułowania własnych osądów. Nie inaczej jest w „Andromedzie”. Dla tego dyskomfortu i pewnego wysiłku, warto ją przeczytać.
___
Therese Bohman
„Andromeda”
Ze szwedzkiego przełożyła Justyna Czechowska
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski