Kończąc czytanie napisałam wiadomość do pewnego Pana:
„Kończę książkę. Ona też jest jakaś smutna. Wszystko dzisiaj jest smutne. Deszcz za oknem dzisiaj smutno pada. Kraków jest smutny. I brama, w której przed pracą wypaliłam papierosa. I ta książka też jest smutna.”
Po pierwsze to woziłam ją ze sobą długo w torebce. Książkę. I w zasadzie w torbie. Bo ta moja torba, to jest jak pół mnie i mieści wszystko. Przede wszystkim książki. Czasem, kiedy wpakuję do niej zbyt wiele, to kiedy wracam do domu odkrywam, że jej uszy zrobiły mi na ramieniu malinki. Czasem te malinki mają nawet ładne kolory, ale nadal przecież niechętnie noszę je na ramieniu. W każdym razie, w torbie mam też perfumy i w jakiś sposób książka zaczęła nimi pachnieć. Z mieszanki zapachów wyłonił się taki, który dobrze znam, ale nie potrafię przypiąć go do osoby. Zapach książek i Gucci Rush – i nie, to nie ja. Obwąchiwałam ją więc długo i długo czytałam, mimo, że objętościowo to książka na jedno posiedzenie.
Po drugie to nieco się bałam, że ciągle o tych latach 90’tych, że wszyscy z mojego pokolenia o moim pokoleniu, te krzyczące głosy, że moje pokolenie dojrzało i zaczyna mieć potrzebę opowiedzenia o pokoleniu przełomów (różnego, zresztą, kalibru). I też to ciągłe mówienie, że gorsza od wcześniejszej (a co to ma w ogóle do rzeczy, jak ta jest inna), że ktoś przeżył rozczarowanie. I tak się rozzłościłam, że jak stałam tak usiadłam i skończyłam czytać.
Jeśli ktoś czytał poprzednie posty, to wie, że jest ze mnie człowiek ckliwy i sentymentalny; że przy takich okazjach rozgrzebuję sobie w myślach i szukam w zapomnianych szufladach momentów, do których pcha mnie treść książki. Nie było inaczej tym razem. Było jednak trudniej. „Stancje” Wioletty Grzegorzewskiej to dla mnie książka lepka jak magma, jak guma, która nie kończy przylepiać się do podniebienia, ale ciągle buzuje intensywnością smaku. Jesteś zmęczony, smutny, ale mielisz dalej, bo rozbryzguje się na podniebieniu feerią twoich ulubionych smaków. Ależ mnie to bolało. Cała historia o poszukiwaniu mnie bolała. Bohaterka jakby obok – ani zbyt mocno się nie wiąże, ani nie wchodzi w zażyłe relacje, ale za to jak spotka kobietę opowiadającą o wojnie, o granacie, co ojca zabrał, to jakby się cała rozpadała. I kiedy odkrywa, że jest kliszą pamięci jednej z zakonnic, to nawet musi włosy uczesać tak samo. Tak samo jak ta dziewczyna ze zdjęcia, do której tak jest podobna.
A śmierć w tej książce „w nocy przekłada się z jednej strony łóżka na drugą, bo wie, że jak kostucha stoi u wezgłowia, a nie w nogach, to jeszcze jest dla człowieka jakaś nadzieja”. A śmierć to czasem jest dla mnie ludzka.
Jest też ten fragment, który mnie dotknął do trzewi i chyba głębiej jeszcze, dokonał jakiś zniszczeń na poziomie komórek. „Mam kilka lat i nie potrafię się schować. Wszyscy są ode mnie silniejsi, wymachują rękami, jakby chcieli wyszarpać ze mnie coś na własność. Ojciec krzyczy, że jestem podciepem, w dodatku pierońskim. Nie rozumiem tych słów, tak samo jak tego, dlaczego w wakacje, po odpuście, zbił mnie do krwi wojskowym pasem. Może coś zrobiłam nie tak, rozrzuciłam jego spławiki albo on zrobił to ze strachu, że niechcący zdradził mi po pijaku swoją tajemnicę? Babcia bije dla zasady, ścierką, witką, wszystkim, co akurat wpadnie jej w ręce, z otumanienia, przez niedoczynność tarczycy. Nauczycielka bije linijką po palcach, dłoniach, bo nienawidzi swojej pracy, chłopcy podstawiają nogi, biją witkami, macają w szkolnej kotłowni, nacierają twarz śniegiem na boisku przed szkołą dlatego, że jestem bezbronną dziewczynką.” Czytałam i w głowie miałam obrazy jakby to było moje życie, mojej małej mnie, ale na boga!, przecież mnie chłopaki wyciągali ze szkoły i w legginsach przeciągali przez oblodzone boisko, tak, że pośladki potem były mokre jakbym się zesikała, a czerwone jak barszcz babci. Ale przecież oni to dla żartu tak… i na piec kaflowy w sali chcieli wysadzać, a mama mówiła, że to takie „końskie zaloty”, że ładne dziewczyny to tak gówniarzeria zaczepia, bo jeszcze inaczej nie potrafi. Podobno ma to coś wspólnego z tym, że mają mleko pod nosem, ale u żadnego z nich nie widziałam mleka zastygniętego nad wargą.
W „Stancjach” byłam już prawie dorosła jak bohaterka. Ona przemierza i odczarowuje obraz wielkiego miasta w Częstochowie, ja robiłam to w Krakowie. Odczarowywała miasto jak ja kiedyś – ale i ona i ja wiedziałyśmy, że nie można się już wycofać. Chociaż…
Tytułowe stancje, to dla mnie tylko pretekst do pokazania jak dalece nasza bohaterka potrafiła się dostosować, niemal jak bierny obserwator zatopiony w obrazie danego miejsca, danego schematu. Obserwowała i rozliczała się z przeszłością i historiami, słuchając nowych.
Inna sprawa, że nie ważne gdzie i z kim jesteś – zawsze czegoś się nauczysz. Hotel robotniczy zjednoczy cię z innymi, kiedy będziesz szukał ciepła, bo na ogrzewanie nie masz co liczyć. Zakon, kiedy Ludwikiem umyjesz konfesjonał, jak tysiące przed tobą i po tobie. Wynajęte mieszkania, że nie jesteś u siebie, nawet jeśli ci się tak wydaje.
Dla mnie to bolesna opowieść o początkach dorosłości, o nie wracaniu do domu na święta, o odbudowywaniu wspomnień z dzieciństwa i dojrzewania, które mają stać się podwalinami dla twojego dalszego „ja” i o miłości, której oczy można widzieć wszędzie. W pomniku i w mężczyźnie sprzedającym obwarzanki. No wszędzie.
„Ach! strzeż się, ach! strzeż się – ta czarnoksiężnica,
co pieśnią rozmarza, co w dźwięki zachwyca,
Już leci tak blisko, już gwiazdy przesłania,
Już serce wydziera, już duszę pochłania.”