Bawołek.

Waldemar Bawołek urodził się w 1962 roku w Ciężkowicach. Tam nadal żyje, mieszka, tworzy.

Bywa, że bardziej zawstydza mnie nieznajomość pisarzy, tworzących „obok” mnie (to „obok” przybiera różne formy) aniżeli klasyki (choć, rany julek, kto jest w stanie przeczytać wszystko niech pierwszy rzuci kamień!). Historia z Waldemarem Bawołkiem jest dla mnie okrutna. Wydawnictwo Nisza przynosi książki bardzo dobre, co do tego nikt już nie ma chyba wątpliwości. Kiedy trzymałam w rękach „Le petite mort” po raz pierwszy odruchowo przeniosłam wzrok na okładkę, gdzie litery zakomunikowały mi, że autor mieszka w Ciężkowicach. Pomyślałam: niemożliwe. W tych Ciężkowicach koło Gorlic, koło mojej rodzinnej miejscowości? Otóż tak. Tak, droga Georgino, nie znałaś, nie znasz, wstydź się.

Za czytanie wzięłam się zatem z rozpędem strusia Pędziwiatra, po to aby po stronie zwolnić do tempa ślimaka winniczka (ślimak, ślimak wystaw rogi). Przez trzy tygodnie czytałam, kartkowałam, wracałam, mieliłam, doczytywałam, rzucałam, prawie płakałam, ale przede wszystkim – myślałam.

Czy warto szukać jakiegoś „problemu” w opowiadaniach Bawołka?

I wtedy z odpowiedzią przyszedł Stasiuk, który stwierdził, że Bawołek, to by chciał, żeby cały świat się od niego odpierdo***. I właśnie stasiukowym komentarzem przemierzyłam świat, który stworzył Bawołek – w opowiadaniach pozornie nie do połączenia.

Bo Bawołkowi to chyba wcale nie chodzi o zabranie głosu w sprawie. Ani to moralizatorskie wywody, ani blichtr modnych tematów, ani neony społecznych dyskusji i przepychanek. U Bawołka to jest życie, trochę snu, może marzeń, może wyobrażeń przed snem, może knajpianego gwaru. U Bawołka to jest bystre oko i rzeczywistość, która czasem odlatuje w świat niezbadany – wyobraźni. A co nam, obcym, do niej? Kto w ogóle powiedział, że w czyjąś głowę należy wchodzić. Bawołka trzeba opisać – jaki jest.

Bez wątpienia jest zanurzony w duchocie prowincji (znam, czułam, widziałam), która rządzi się swoim prawem i nic nikomu do tego. Słusznie jednak zauważa w swojej recenzji Paulina Małochleb, że wrzucenie autora w ramy dychotomii miasto-wieś jest chybione. Bawołek swoimi opowiadaniami wychodzi poza czasy, poza miejsca. Te powracające Ciężkowice też nie mają znaczenia (choć mnie ciągle stały przed oczami). Bawołek pisze o prozie życia, o nadziejach, straconych miłościach, rozczarowaniach, oswajaniu śmierci, wiejskich rytuałach, ludzkich bolączkach, potrzebach, systemie „nastaw się, a postaw się”, komunikacji międzyludzkiej, płonnych nadziejach, przyrodzie, rytmie dnia… to są ponadczasowe opowiadania o człowieku. O człowieku i jego tęsknocie. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że w tytułowym „Le petit mort” autor sam siebie przygotowuje na to, co nieuchronne; że Eulalia jest kimś więcej niż książkową bohaterką; że kiedy jego bohaterowie raz po raz wspominają stare czasy, biegnąc jak szaleni po osi czasu, coraz dalej i dalej – to wspomina sam autor. Tu uszczknie młodzieńczej miłości, tu opowie o sukience, tu sobie powspomina weselicho, co trwało tydzień jak u górali, a tu może jeszcze o koledze, a tu o wódce wypitej na rynku, a tu o matce, a tu o… Czy to jest bawołkowa tęsknota? Nie wiem. Za to wytworzyła moją tęsknotę.

Nie da się rozłożyć Bawołka na czynniki pierwsze, dokonać analizy, włożyć mu coś w głowę. Nie da się go oprawić w jedną ramę, czarno-białą i postawić kropkę. I chwała mu za to! To tak jakby powiedzieć, że jego opowiadania to oniryka – trochę tak. Powrót do pozytywizmu – no może, może. Pochwała prostoty – nie jestem przekonana. Flirt z różnymi gatunkami i odniesieniami do świata kultury i sztuki – nie da się ukryć. Zabawa słowem – a jakże! Zabawa formą – mało powiedziane.

Co z językiem?

Język to tu się pokazuje i jest dłuższy niż krowi (a te się niby nie chwalą). Dawno nie widziałam takiego miszmaszu – od braku interpunkcji przez piękne, okrągłe (jak mówiła moja polonistka) zdania; od jakiegoś krwotocznego strumienia świadomości po świetny dialog. Bawołek uwodzi, ale też wprowadza w nieziemski stan konsternacji, zmusza do łapania słów (dosłownie!). Czytelnik ma gonitwę liter i myśli. Momentami miałam wrażenie, że na siłę przyspieszam czytanie, że zaczynam czytać głośno, po to, aby znowu się wyciszyć, jakby te gonitwy myśli, które Bawołek serwuje były moimi własnymi. Choćby wspomnieć ten fragment:

„Do ogrodu pójdę jutro, koło truskawek trzeba zrobić Pomidory okopać Pietruszkę przeplewić Może się bardzo nie rozleje Ach! Jutro święto! To nic Pojutrze się zrobi Paznokcie połamię w ziemi Czy warto było pielęgnować przez zimę Tak sucho Bardzo nie zarośnie To teraz przed tym deszczem Na łeb, na szyję Oj te moje nogi Sufit bielusieńki jak śnieg A mówił, że wyjdzie niebieski No rany boskie, przecież wody muszę nagrzać Tak mnie te nogi bolą Co ten garnek tu robi? Będzie deszcz Kwiaty płaczą Wyrwałam komuś zęba Dziecku jakiemuś czy coś Niedobrze Przestali powtarzać Tequilę i Bonettiego Od tygodnia tylko rano idzie Jej się udało Takie pieniądze wygrać (…)” fragment opowiadania „Le petite mort”

Nie mniejsze wrażenie robi konstrukcja opowiadania „Deja vecu”, jednego z moich ulubionych, który flirtuje z dramatem, a SZEPTY zdają się być antycznym chórem:

„SZEPTY

„Aniołki”, „Dlaczego nikt nie robi zdjęć?”, „I nie filmuje?”, „Czy wiesz, gdzie młodzi zamieszkają?”, „Podobno ojciec jego nieobecny, gdyż choruje”, „Gotyk!”, „Dotyk!”, „Kur chyba ze sto”, „Z gnoju”, „Ależ cudowne ma futro”, „I drogie”, „Ciekawa jestem, skąd oni wzięli pieniądze na to wszystko?”, „Ja dzisiaj piję do oporu, nie będę się oszczędzał, nie ma mowy!”, „Masz ty dobrze w głowie, ani mi się waż!”, „Zastanawiam się, z którego roku?”, „Piękny obraz, podobno z połowy dziewiętnastego”, „Ostrołuki, stylizacja…”, „Ten wysoki mężczyzna to chyba znajomy panny młodej?”, „Z jego rodziny jest niewielu gości”, „Nie mogę już doczekać się końca!”, „Słabo mi”, „Chyba padnę”, „Popatrz na tę druhnę, ona musi być moja”, „Zobaczymy?”(…) „A może już nikt i nic nie będzie w stanie ich rozdzielić?” 

Zresztą scena otwierająca to opowiadanie jest jedną z moich ulubionych. Ni to „Wesele” Wyspiańskiego na modłę Bawołka, ni to nowe, filmowe opcje, ni to jedno z tych wesel, na których byłam. Ty pewnie też.

To, co zatem robi największe wrażenie to język. Wcale nie chodzi o słownictwo przynoszące bliski i częsty kontakt ze słownikiem. Wcale nie chodzi też o silenie się na zdania kwieciste, albo takie, które od razu i każde chciałoby się mieć w zeszycie na kłódkę i trzymać „na okazję”. Proza – w literaturze jak i w życiu.

Jak już pisałam: Czytajmy Bawołka!