„Węszyłam podstęp. Byłam czepialska i nieufna w stosunku do prostoty i walenia prosto z mostu bez woalek i ozdobników. Masywna fabuła, którą chciałabym nazwać dystopią, a jest rzeczywistością. Wyraz buntu i wewnętrznej rebelii, który autorka wypluła literaturą i jestem pewna zarazi nim wielu czytelników. W książce pojawia się worek, do którego autorka wrzuciła wszelką wściekłość na instytucje, zaściankowość, brak samodzielnego myślenia, zabijanie indywidualizmu, szykanowanie inności we wszelkich jej postaciach oraz jawną niesprawiedliwość wobec definiowania ofiar i oprawców. Warto znaleźć wokół siebie katalizator zmian, warto przemyśleć swoje nastawienie, warto dać szansę na to by zrozumieć.”
Jestem dumna, że mogę matronować książce Ewy Schilling „Nadfiolet”, a musicie wiedzieć, że jestem wybredna i wymagająca. Patrzę na regał z książkami, na których okładkach wydrukowane jest logo Literackiej Kavki i czuję spokój. Spoglądam bowiem na książki, które odczarowują kawałki rzeczywistości. Mówią o silnych kobietach, których odwaga polega na poszukiwaniu i pozwalaniu sobie na błędy, na samotność, na wybory – nawet, jeśli nie są trafne czy akceptowalne, jak u Bohman (Wydawnictwo Pauza); o niewygodnych postawach i wymykaniu się społecznym normom, o wyobcowaniu, wykluczeniu i systemie ocennym, który z wielką lekkością nakleja etykietę „szalona”, jak u Ariany Harwicz (Wydawnictwo Pauza); o abstrakcji i obserwacji świata bystrzejszej niż nam się wydaje, choć utaplanej w oparach absurdu, jak w opowiadaniach Basary pt. „Letnie przesilenie” (Wydawnictwo Książkowe Klimaty); o zagrożeniu dla wolności u Schilling (Wydawnictwo Seqoja).
Książka Ewy Schilling nie była zachwycająca od pierwszego przeczytanego zdania, co poczytuję za jej ogromny walor. Bywa przecież, że książki odkładam. Szkoda mi czasu, żeby się dręczyć, skoro za rogiem czeka sporo zachwytu. Tutaj początkowa niechęć – choć to za mocne słowo – przerodziła się w coś na kształt podziwu, ale i żalu, i obawy. Wizja Polski, którą przedstawia autorka jest jeszcze dystopią, wierzę, że nadal ma szansę nią pozostać, choć – jak napisałam w blurie – obawiam się, że pewne aspekty świata przedstawionego już stały się rzeczywistością. Kościół katolicki staje się w książce antagonistą – niekoniecznie jednak w wydaniu Kościoła, jako religii katolickiej, ale jako idei, jako instytucji stworzonej przez ludzi, którzy z kolei przez dwa tysiące lat skutecznie wypaczyli to, co w początkach chrześcijaństwa było najważniejsze. Teokratyczne państwo, o którym pisze Schilling to represyjny aparat, który każdą formę sprzeciwu wobec Kościoła krwawo tłumi. Polska w wizji Schilling to bierność i rezygnacja. Uważam, że to na tych emocjach powinien skupić się czytelnik. Kobiety – których historie dominują w powieści tworzą pewną linię interpretacyjną. Osamotnione, pozbawione swoich chceń i pragnień, zdominowane przez ultrakatolickie poglądy, zdeptane przez patriarchat zdają się bać własnych myśli. Czyżby same uznawały je za wywrotowe? Ten schemat zaszczucia, który pokazuje autorka jest odbiciem niebezpiecznie wzrastających w liczbie postaw, rodzących się w polskim społeczeństwie. Poddajemy się. Wpadamy w tumiwisizm. Udajemy, że problemy, które nie dotyczą nas samych – nie istnieją.
„Drozd obijała się po kuchni. Hanna otworzyła drzwi i usta, ale przerażona, zamknęła je błyskawicznie.
Drozd miała rozcięte czoło, krew rozmazaną po całej twarzy i owinięte niedbale podartą koszulką obie dłonie. Kulejąc, podeszła do zlewu i podstawiła twarz pod strumień wody.
- Gdzie rano pojechałaś? – Hanna odzyskała głos.
- Na demonstrację. Czoło to zasługa policji, kostka normalsów. Ale zwiałam im w końcu. Po rynnie. (…)
Hanna nakarmiła ją odgrzaną zupą.
- Po co Ci to było? – zapytała ostro po ostatniej łyżce. – Nie Macie szans.
- To kwestia kulinarna – odparła Drozd.
Hanna walnęła pięścią w stół.
- Żartujesz sobie ze mnie?!
- Nie mam ochoty – powiedziała łagodnie Drozd Zielona Różdżka, kładąc obie pokaleczone dłonie na stole – żeby jakakolwiek władza wypatroszyła mi odwagę, wyfiletowała wyobraźnię, posiekała radość życia i ugarnirowała tym moją zgrilowaną duszę. A potem zjadła i beknęła. (…)
Hanna odgoniła sprzed oczu scenę z filmu: dwóch mężczyzn kopiących leżącą dziewczynę. Podchodzi policjant. I też ją kopie.
- I co, warto było?
Na twarzy z resztkami krwi pojawił się uśmiech. Rozbity i źle sklejony.
- Była buntowniczką. Wolała śmierć od sposobu, w jaki zmuszona była żyć.
- Mam dość bezczynnego patrzenia na śmierć.
- Wiem. Ja też.”
To jedna ze scen, rozgrywających się w powieści. Powiedziałabym, że to scena w wersji soft. Tyle, że podczas wydarzeń w Białymstoku wcale nie miałam wrażenia, że coś jest soft – zasłaniałam usta rękoma, bo otwierałam je coraz szerzej. Wtedy nie mogłam uwierzyć. Nie wierzę, kiedy mój przyjaciel opowiada mi, że boi się w Polsce być sobą; nie wierzę, kiedy rodzice mojej przyjaciółki są dla niej okrutni i starają się ją nawrócić. Kiedy jej słucham zastanawiam się czy kiedyś nie powie mi: chcą zabrać mnie na elektrowstrząsy. Przeraża mnie, kiedy wzbudzają w niej poczucie winy, mówiąc, że przecież tak się starali dobrze ją wychować… przecież wspaniale ją wychowali! Ale, no tak, jest homoseksualna – jak zgniłe jabłko. Biorę do ręki lutowy numer Miesięcznika ZNAK, który podejmuje temat rodziców osób LGBT+ i nie wiem, jak zareagować. Myślę sobie, niech Twoja bańka pęknie, ten kraj nie jest tolerancyjny, jak może być, skoro czytam:
„Nie boję się, że mój syn jest gejem. Boję się, że jest gejem w Polsce” albo „Bycie w mniejszości ustawia na całe życie. Musiałam tłumaczyć się w szkole, dlaczego nie byłam u komunii. To jest moment, w którym uczysz się powiedzieć, że jesteś inna, ale nie musisz za to przepraszać. Inny nie znaczy gorszy. Dotyczy to mniejszości seksualnej, religijnej…
Jestem też samotną matką od bardzo dawna i o ile w Krakowie nie ma w tym nic nadzwyczajnego, o tyle kiedy pojadę do mojej rodziny na Śląsk Cieszyński, to już jestem jedyna. Tam wszyscy są rodzicami, parami, mężem, żoną.” z tekstu „Moje dziecko jest” Urszuli Pieczek.
Ten sam numer otwiera tekst Dominiki Kozłowskiej „Homofobia niszczy polskie rodziny”, w którym czytamy:
„Niestety, pasterze Kościoła w Polsce nie tylko nie są dziś wsparciem dla potrzebujących osób LGBT+ (chlubne wyjątki wśród duszpasterzy można policzyć na palcach dwóch rąk), ale wręcz szerzą lęk i wzbudzają wśród wiernych agresję wobec tej mniejszości. Skandaliczne wypowiedzi niektórych biskupów prowadzą do podziałów w rodzinach. Zamiast zachęcać rodziców do wspierania własnych dzieci, kościelna retoryka zachęca do ich odrzucania(…) Wierzące osoby LGBT+ mówią o przemocy, jaka spotyka ich ze strony spowiedników, o odmowie dostępu do sakramentów, o niedopuszczeniu do bycia rodzicem chrzestnym.”
Ewa Schilling kumuluje te wszystkie niepokoje kumuluje pod egidą teokratycznego kraju, pełnego terroru i skrajnych idei. Tutaj nie chodzi o LGBT+, o uchodźców, o katolików i agnostyków, muzułmanów i ateistów; tutaj nie chodzi o kolor skóry. Autorka pisze o potrzebie wolności, ale też o tym, że powoli, długotrwający proces przesuwania granic nietolerancji zaczyna nam wchodzić w krew. Smoleńsk, który jeszcze niedawno był dyskutowany, mimo szacunku do tej niebywałej tragedii podnoszono głosy sprzeciwu do obchodów miesięcznic – zaczyna po prostu być. Z kolejnym pomnikiem, z kolejną miesięcznicą, z kolejnym wynoszeniem na ołtarze. Chwilowe zrywy społeczne, które wykazują oburzenie, jak po emisji dokumentu Sekielskiego milkną z czasem. Czasem kwituje się je kręceniem głową, wzruszeniem ramion, wykrzyczeniem nieodmiennie polskiego „kurwa!” i tyle. Przerasta nas majestat tej gigantycznej instytucji, za której murami jest więcej grzechu niż moglibyśmy sobie wytłumaczyć. Jeśli jednak w tym kraju chce się kamieniować kobiety decydujące się na aborcję, jeśli rozwodnikom odmawia się przyjmowania sakramentów, jeśli nie niweluje się podziałów, a nakręca spiralę nienawiści, to… kiedy przestaniemy być zdolni do buntu i co się wtedy z nami stanie?
Nie wszystkie postacie u Schilling są bezrefleksyjne. Nie wszystkie są waleczne. Autorka nie neguje dobra, paradoksalnie daje nadzieję. Przedmiotowość kobiet w patriarchalnym świecie zestawia z mężczyznami uwięzionymi w roli heteroseksualnych dominantów – zarówno w sferze fizycznej, jak i psychicznej. Ci, którzy pozwalają sobie na wrażliwość, słabość, wyrozumiałość – nie mają wysokich notowań, zwłaszcza w męskim świecie, który wymaga bycia mężczyzną. Wymagania te powielają schematy, utrwalają podziały, generują przepaść i niezrozumienie. Próbuję jednak odnaleźć w „Nadfiloecie” nadzieję, choćby w Droździe – tej czarnoskórej obcej, która staje się katalizatorem zmian. Może jeszcze wystarczy nam Drozd.
Ewa Schilling zamknęła w swojej powieści publicystyczne oko i prowokację do społecznej dyskusji. Dyskusji o szeroko pojętej tolerancji, wolności, słowom sprzeciwu, możliwościom, edukacji, sterowaniu masami. Przez chwilę zastanówmy się, co się stanie, jeśli za kilka lat książka Schilling przeniesie się w real…
Kiedy Margaret Atwood okaże się jasnowidzką.
Kiedy Mona Chollet nazbiera materiał na dziesięć kolejnych tomów „Czarownic”.
Kiedy nie wystarczy nam „Nadzieja w mroku”, o której jeszcze chce pisać Rebecca Solnit.