W bibliotece w Binarowej nie było ogromnej ilości książek ,kiedy zaczynałam swoją fascynację książkami. W małej wsi niewiele się czyta, a to co jest czytane też ma swoje ograniczenia. Było tam bardzo miło. W jednym pomieszczeniu w budynku przedszkola i Ochotniczej Straży Pożarnej było pomieszczenie, w którym unosił się specyficzny, biblioteczny zapach – rozpoznam go wszędzie. Na drewnianych regałach były poukładane książki. Czytałam wtedy Grahama Mastertona, Karola Maya i wszelkie przygody Tomka. Kiedy byłam ledwie podrostkiem: ten wiek „ani dziecko, ani nastolatka” chciałam czytać coś innego. Z zazdrością kukałam na półkę zarezerwowaną dla starszych koleżanek. Z okładek uśmiechały się prawdziwe nastolatki z biustem, w dopasowanych ubraniach czy makijażem. Czasem pojawiał się chłopak. Jedną z pierwszych książek, które przeczytałam z tamtego „zakazanego” regału była „Uczta o północy” Martiny Evans. Z obecnej perspektywy: fatalna okładka (jedna z tych, których nie lubię, nie znoszę! i które niewiele obiecują), miękka oprawa (też nie przepadam, chyba, że ma skrzydełka i ma piękną grafikę), wyglądająca jak dodatek do gazety albo znajdujący swoje miejsce obok okienka na poczcie. A mimo to przeczytałam ją trzy albo cztery razy. Mówiła o zaburzeniach odżywiania i o tym jak łatwo manipulować kimś pozornie słabszym. Młodzieżówka z morałem. Z nauką. Nie wiem jak odebrałabym ją teraz, nie sięgnęłam po nią od dwudziestu lat! Ale skoro jest jedyną, którą pamiętam z tamtego okresu, realnie wpływającą na moje emocje jako dziewczynki to znaczy, że w tamtym momencie była skrojona dla mnie.
Przypomniałam sobie o niej, kiedy zaczęłam czytać komiks Katie Green „Lżejsza od swojego cienia” z Timof Comics,tyle że teraz było o wiele trudniej.
Ten post jest skierowany głównie do kobiet i dziewczyn, choć mam świadomość, że pewne problemy pokrywają się z męskim punktem widzenia i przeżywania. Nie ukrywajmy jednak, że wymagania odnośnie wyglądu, urody, makijażu, sposobu ubierania czy poruszania nie są skierowane do męskiej części społeczeństwa, ale do kobiet. Nikt nie jest jednak wolny od gehenny wspomnień z podstawówki, gimnazjum czy liceum, kiedy ciężko było się zorientować co jest odpowiednie. Kiedy moja koleżanka z klasy zaprezentowała obfite piersi, podczas gdy reszta nie potrzebowała nadal stanika – była obiektem zaczepek kolegów oraz komentarzy co najmniej nie na miejscu. Nie wspomnę o próbach obmacywania; chociaż muśnięcie było triumfem. Sama nie wiem czy jej zazdrościłam, czy naprawdę też chciałam być obmacywana? Czy ja też chciałam, aby wołali za mną: „pokaż swoje włóczki!” (tak, włóczki…)
Nigdy nie należałam do korpulentnych. Jednak obserwacja tego, jak wszyscy śmieją się i wykluczają dziewczyny z inną budową sprawiał, że ze zgrozą myślałam o tym, że miałabym przytyć. Żadna z nas nie chciała. Tak jak nie chciała mieć okresu, bo ciągle wydawało się, że któraś śmierdzi, albo przesiąka. Brak wiedzy sprawiał, że większość dziewczynek miała poczucie wstydu, aniżeli akceptowała biologię. Mówienie o masturbacji, o świadomości ciała, o seksualności – cóż, każda się wstydziła. Miałam dość dużo szczęścia, bo mama o wielu rzeczach ze mną rozmawiała, ale byłam w znakomitej mniejszości. To rodzi niepotrzebne emocje stresu, wycofanie, lęk, obawę o akceptację, przynależność do grupy… a dzieci i młodzież to bezwzględna grupa: nigdy nie wiadomo czy jesteś w odpowiednim miejscu dla wszystkich. Poczucie akceptacji u nastolatków to sprawa ogromnej wagi.
Potem nauka: uczysz się – jesteś kujonem, lizusem, włazidupą, lecisz na opinii, twoja mama zna nauczycielkę, twój tato pił z dyrektorem wódkę na imieninach wspólnego znajomego, jesteś lekarskiej rodziny, twój tato jest burmistrzem, mama jest adwokatem… uf. Zawsze coś, prawda? Jeśli się nie uczysz? Jesteś debilem, niczego nie osiągniesz, nie chcemy cię tu, jesteś patolem, twój stary wala się po rowach,spadaj na drzewo. Doskonale jak jesteś przebojowy, zawadiacki, kiedy jesteś – średni. Ani tak,ani tak – złoty środek bycia takim samym jak wszyscy.
Do tego dorzućmy pierwsze miłości, wymagania rodziców, które niezbyt często rozumie się w takim okresie, konflikty z nauczycielami, pierwsze złamane serce, brak chłopaka, za dużo chłopaków, posądzanie o współżycie, szybkie etykietki puszczalskiej, „tej co daje każdemu”, cóż…
Nie bez przyczyny o tym piszę. O takich problemach, które rozdzierają serce i potrafią zepchnąć na margines szacunku do samego siebie, albo pozbawić go kogoś zupełnie, ale i o wkraczaniu w samodzielne życie jest poruszający i przeszywający komiks „Lżejsza od swojego cienia” Katie Green. Dorosłym pozwoli na zatrzymanie się i powrót do dawnych czasów nie bez skrajnych emocji. Przypomni sytuacje, na które codziennie nie zwracamy uwagi, może otworzy oczy na rozumienie dzieci, jeśli je mamy? Może wyzwoli refleksję i pozwoli odpowiedzieć sobie na pytania, na które kiedyś nie mieliśmy odpowiedzi, bo nie mieliśmy teraźniejszego doświadczenia? Może niektórzy sobie wybaczą? Może zrozumieją… dla nastolatek niech będzie drogowskazem i próbom pokazania, że nikt nie jest odosobniony w przeżywaniu? W lęku i osamotnieniu? Niech będzie przestrogą dla pędzących za doskonałościom – niech pokaże, że ideał nie istnieje i można pozwolić sobie na bycie niedoskonałym?
Katie Green wykazała się odwagą, na którą zdobywa się niewielu. Rozczłonkowała swoje myśli, serce, duszę, nawet ciało na tysiące kawałków, na wszelkie odcienie szarości – a tych w obrazkach, które zobaczycie jest pod dostatkiem. Praca, która zajmuje ponad pół tysiąca stron obrazów i tekstu jest skąpana w szarzyźnie. Dialogi są proste, a wielokropek wyraża czasem więcej niż tysiąc słów. Pokazanie dotknięcia dna emocjonalnego, pokazanie procesu wchodzenia w chorobę, a potem mozolnego wychodzenia z niej. Walka na granicy pozostawania przy zdrowych zmysłach, obsesje, rytuały. Próba życia normalnie kontra narastające obrzydzenie do samego siebie.
Stop! Nie odwracaj wzroku, nie przebiegaj po dialogach. Popatrz. Popatrz na tą serię rysunków, na których z naszej bohaterki nie zostaje nic poza cieniem nieprzypominającym człowieka. Stop! Popatrz na senne wizje, które zabierają szczęście i nie dają spokoju i w dzień i po zamknięciu powiek. Patrz! Na bezradność, na ucieczkę, na niemoc. Przyjrzyj się! Jak łatwo zakopać w sobie to, co boli najbardziej…
Katie Green dokonała niezwykłego. Ten komiks to przybliżenie anoreksji, zaburzeń odżywiania jako takich do skali makro. Widz (czytelnik) jest tutaj tak blisko, że mimochodem wstałam i obejrzałam się w lustrze, zadając sobie te same pytania co bohaterka. Wpadając w czerń kartki krzyczałam głośniej niż mogłam tego chcieć. Wpadając w biel samobójstwo stało się dla mnie bardziej przerażające niż kiedykolwiek. Kiedy bohaterka przypomina sobie wypartą traumę, kiedy uświadamia sobie, że znajdą się i tacy, którzy w zastraszający sposób potrafią wykorzystać jego słabość…
Prostota rysunku i dialogów jest doskonałym wyborem. Uderza symbolika, uderzają podobieństwa do znanych nam sytuacji. Każda strona, każda plansza eksploatuje coraz bardziej, coraz intensywniej, nie zwalnia. Czołgasz się po tych stronach, bo chcesz czytać, a równocześnie chciałbyś wyrzucić ją przez okno.
Niezwykła praca. Po prostu czytajcie.