Czy mężczyźni objaśniają mi świat?

„Tresuje się nas w wątpieniu we własne siły i samoograniczeniu się, pozwalając zarazem mężczyznom ćwiczyć się w niczym nieuzasadnionej nadmiernej pewności siebie.”

Trudno nie przyznać Rebecce Solnit racji. Autorka zbioru esejów „Mężczyźni objaśniają mi świat” z klasą i inteligentnie do bólu rozprawia się z mitem mężczyzny rządzącego światem. Co niezmiernie mi zaimponowało to podkreślanie, że nie generalizuje, nie umniejsza rodzaju męskiego, że zna mężczyzn niezwykłych, dobrych i takich, na których zawsze można się wesprzeć. Dobrych ludzi. Podoba mi się rozprawianie się z ludźmi ponadgenderowo.

Nie można jednak nie zauważyć, wydawałoby się oczywistych rzeczy, związanych z funkcjonowaniem dwojga płci obok siebie. Przemoc fizyczna i psychiczna, która – kto mnie czyta i słucha ten wie – prześladuje mnie w ostatnich pozycjach książkowy. Choćbyśmy naciągali jak możemy, choćbyśmy próbowali zaokrąglać statystyki – niestety – oprawcy, brutale, bokserzy domowi to mężczyźni. Solnit podaje statystyki ze Stanów Zjednoczonych, ale nie łudźmy się – dotyczą większości krajów, a Polska jest w procentowej czołówce. Gwałty, gwałty małżeńskie, przemoc domowa, zabójstwa kobiet (przypominam, w niespełna trzymilionowym Salwadorze rocznie zostaje zabitych w wyniku przemocy domowej 500 kobiet) – autorka rzuca nam w twarz liczbami, a z tymi jak wiadomo, nie można dyskutować. Do tego dochodzimy do zatrważającego cytatu:

„(…), (jeśli mowa o epidemii przemocy: jedna na trzy rdzenne Amerykanki zostaje zgwałcona, przy czym w rezerwatach osiemdziesiąt osiem procent gwałtów popełniają mężczyźni spoza wspólnoty rdzennych Amerykanów, doskonale wiedzący, że władze plemienne nie zdołają ich postawić przed sądem. Tyle, jeśli idzie o gwałt jako zbrodnię w afekcie – te gwałty to przestępstwa popełniane na podstawie kalkulacji i z oportunizmu.)”

Przytaczam wam jaskrawy przykład, ale Solnit na przestrzeni lat, kiedy powstawały eseje rozprawiała się z różnymi rodzajami przemocy, wywierania presji, deprecjonowania, umniejszania, ustawiania w kolejce, blokowania, podśmiechiwania.

Rozprawia się z zapominaniem o kobietach, z zapomnieniem o ich roli. Pięknie prowadzi opowiść na podstawie porównań z historii sztuki i analizowania podobieństw w twórczości. To znakomity rozdział, który warto przeczytać kilkukrotnie. Solnit polemizuje z Woolf, opowiada o współczesnej interpretacji syndromu Kasandry. oto stoi całe pokolenie kobiet, które choć niejednokrotnie lepiej wykształcone, bystre, powalająco inteligentne i ambitne nie są wysłuchane – są kwitowane mrugnięciem do siebie mężczyzn i komentarzem wypowiedzianym nad wąsem: „Baba, jak zawsze przesadza…”.

Przeczytajmy książkę Solnit i zastanówmy się ile pracy nas czeka, aby kolejne pokolenia nie były stracone. Kobiety niech zaczną od zmiany w wychowaniu swoich synów. Mężczyźni niech nauczą się współdziałać – kobiety nie pragną „przejęcia kontroli nad światem”, ale pragną realizacji celu, o którym krzyczy się wystarczająco głośno już za długo: równości. Pamiętajmy o podstawowych wartościach, jako niesie ze sobą wspólne życie na świecie, może to będzie najlepszym punktem wyjścia.

Feministki nie tylko domagały się zmian prawnych, ale też od połowy lat siedemdziesiątych definiowały i nazywały całe kategorie naruszeń, których wcześniej nie rozpoznawano jako takich. Ogłosiły, że nadużywanie władzy stanowi poważny problem i że władza i autorytet mężczyzn – szefów, ojców i mężów – muszą zostać zakwestionowane. Stworzyły warunki i sieci wsparcia, dzięki którym mogły wybrzmieć opowieści o kazirodztwie, molestowaniu dzieci, o gwałtach i przemocy domowej. Te historie stały się częścią współczesnego wybuchu narracji, w którym osoby należące do wielu grup wcześniej skazywanych na milczenie zaczęły mówić o swoich doświadczeniach.”

Od dawna zastanawiam się czym jest dla mnie feminizm, czy mogę nazwać się feministką. Po pierwsze mam silne wzorce kobiece i kiepskie męskie, co sprawia, że to ja traktuję mężczyzn z przymróżeniem oka. Filtruję ich przez sposób bycia, intelekt, dbanie o siebie, luz, poczucie humoru, ale przede wszystkim decyzyjność, doskonałą organizację życia i szacunek do innych ludzi (czytajcie uważnie: ludzi). Kobiety oceniam według tych samych schematów.

Zacznę od tego, czego nie robię i, co de facto, w ogóle mi się nie podoba.

Nie potrzebuję krzyczeć na wiecach, paradach, marszach. Nigdy nie rozumiałam fenomenu „wychodzenia na ulicę”. Jednym z najtrafniejszych powiedzeń, które poznałam w swoim trzydziestoletnim życiu jest: „krowa, która dużo muczy – mało mleka daje”. Niestety, krzykacze zdają się szeptać.

Nie uważam, żeby aborcja miała być antykoncepcją tylko w imię równościowych haseł, dlatego edukujmy, ale nie umniejszajmy tworzącego się życia i nie traktujmy go w sposób błahy.

Nie będę powtarzać schematów powielanych przez kobiety: jeśli chcemy, aby nasze waginy były zaspokajane w sposób, który chcemy narzucać same, to nie krzyczmy, że ktoś się puszcza, albo jest lafiryndą, tylko dlatego, że może sobie chcieć (i to jest kluczowe – CHCIEĆ) pozwolić sobie na więcej niż jednego penisa, do którego ma być według wszelkich zasad przytwierdzona całe życie.

Jeśli chcemy być wolne i wyzwolone, to niech nie powstają komiksy typu „Istota”, które pokazują jakże płaski, nietrafiony i tendencyjny system kobiecych wartości seksualnych i intymnego świata fantazji – nie tędy droga.

Nie będę też siłować się z astronomkami, profesorkami, doktorkami, pilotkami, inżynierkami i innymi -ami. Nie jest mi to potrzebne, aby udowodnić moją rolę, jako kobiety w swoim środowisku zawodowym. Tym bardziej w środowisku przyjaciół czy znajomych.

To, co na pewno będę robić, to być człowiekiem. Homo sapiens sapiens. Będę wolna, będę mówić jakie mam poglądy, nie będę robić czegoś tylko dla udowodnienia norm społecznych i kto mnie zna, ten wie, że konwenanse lubię za to, że pozwalają utrzymywać pewien znośny poziom interakcji międzyludzkich – ale daleko mi do rezygnowania z tatuaży, tylko ze względu na piastowane stanowisko czy wykonywany zawód.

Nam, kobietom, życzę więcej odwagi. W życiu i szanowaniu siebie.