Daleka droga do wody. Daleka do zrozumienia.

W drodze do szkoły Erika niemalże wszędzie bez wyjątku widzi tylko obumieranie ludzi i jedzenia, z rzadka tylko dostrzega, że coś rośnie i rozwija się. (Elfriede Jelinek, „Pianistka”)

Tam już nie było szkoły. Było tylko zamieszanie, lęk i dziki pęd do ocalenia życia. Tam już nie było dzwonka i marzenia o powrocie do domu wydeptaną ścieżką.

Tam, chciałeś widzieć śmierć oczami wyobraźni, ale to była prawda. Obumieranie ludzi i brak jedzenia były realne.

Są.

Historia Sudanu nawarstwiła się we mnie w ciągu jednego miesiąca. Sprowokowały ją sytuacje niezależne od siebie, ale widocznie taką miałam mieć czytelniczą drogę i takie miałam mieć przeżywanie. Najpierw pojawił się temat wody. Wojny o wodę, jej brak, który w zderzeniu z naszym dobrobytem uderzył z makabrycznie dużą siłą. Poczułam się ignorantką. Powtarzałam to, co powtarzają wszyscy: ropa, krwawe diamenty (obiecałam sobie, że nigdy nie włożę żadnego na palec, uszy czy jakąkolwiek inną część ciała); mówiłam o pieniądzu, o złożach rzadkich surowców. Woda jest przecież wszędzie. W każdym kranie, obok którego przechodzę. Woda? Zapomniałam…

Potem dostałam paczkę od Wydawnictwa Media Rodzina, w której znalazła się „Daleka droga do wody” Lindy Sue Park. Miała być książką dla nastolatków, może starszych dzieciaków, która porusza trudny temat. Stała się – dla mnie – torem, z którego nie mogę zejść, choć wgryza się we mnie głębiej niż bym chciała. Nie spodziewałam się po niej wiele. Myślałam, że napiszę, że uczy empatii. To za mało.

Potem pojawiło się Wydawnictwo Czarne i „Tłumacz z Darfuru” Daoud Hari – i nagle świat dziecięcy zderzył się z dorosłym w sudańskim jądrze ciemności.

Jestem zmęczona.

„Daleka droga do wody” prowadzi nas przez dwie historie. W pierwszej i zarazem wiodącej przemierzamy z Salvą, małym chłopcem, afrykańskie tereny w poszukiwaniu ratunku. Jest 1985 rok, kiedy uciekamy wraz z nim ze szkoły. Uciekamy między drzewa otoczeni lekiem, chaosem, myślami o rodzinie, którzy pozostali w wiosce. Ten rok przynosi II wojne domową w Sudanie. Giną ludzie. Jest wojna. A my wędrujemy z Salvą. Na naszych oczach morduje się ludzi, na naszych oczach umierają z wycieńczenia, zostają masakrowani przez dzikie zwierzęta. Razem z Salvą staramy się być dzielni. Staramy się jak najszybciej stać się mężczyzną – takim, który nie opóźnia grupy, który na coś się przydaje. Wraz z nim zastanawiamy się czy członkowie jego rodziny wciąż żyją, czy uda nam się przeżyć. Tracimy przyjaciół. Tyle, że dla nas jest to książka i obrazy w głowie, których nie znamy. Czytamy w wygodnych fotelach, na kanapach. Ubrani w ciepłe ubrania, wygodne buty. Czytamy w środkach lokomocji, które podwożą nas raptem kilkaset metrów na kolejny przystanek, bo nie chce nam się iść. Czytamy z pełnymi brzuchami. Czytamy syci.

Nya jest mieszkanką Sudanu. Małą dziewczynką, która wielu rzeczy jeszcze nie rozumie, wielu nie zna. Jest 2008 rok, a ona spędza dni na noszeniu wody z oddalonego od domu bajorka. Woda jest mętna, brudna, ale życiodajna. Przynosi też choroby, jak jej młodszej siostrze, a droga do prowizorycznej przychodni jest daleka. Czekać czy iść? Nya nie wie, że niedługo pojawi się studnia, która zmieni życie wielu ludzi. Nya zauważy, że wrogie plemiona wcale się od siebie nie różnią. Z życzliwością dziecka wypowie najprostsze słowo: dziękuję. Nya podziękuje za wodę.

Jeden ze świadków wspomniał ONZ-owskim wysłannikom o karmiącej kobiecie, której żołnierze wyrwali niemowlę, odrzucili je na bok, a potem zbiorowo ją zgwałcili. Inni opowiadali o równaniu z ziemią wiosek, tropieniu ludzi, którzy skryli się na bagnach, gwałtach na kobietach i dzieciach, paleniu ludzi żywcem w ich domach.

Bestialstw mieli się dopuszczać członkowie rządowych sił w roponośnym stanie Unity między kwietniem a lipcem br. W wewnętrznym raporcie ekspertów przygotowanym dla Rady Bezpieczeństwa ONZ czytamy, że w walce z rebeliantami armia stosuje tam taktykę spalonej ziemi. „Taka intensywność i brutalność przemocy wobec cywili była dotąd niespotykana. W niezwykle gwałtownym konflikcie osoby cywilne są celem dla każdej ze stron” – alarmują autorzy dokumentu.

(Maciej Czarnecki, Gazeta Wyborcza)

Nie znam wojny. Nigdy nie zaznałam głodu. Ciągle powtarzam, że nie potrafiłabym napisać o wojnie książki. Boję się jej i nie rozumiem. Ale dzięki takim książkom, jak niepozorna „Daleka droga do wody” choć na chwilę, choć na kilka godzin uderzy nas w pysk nieznana krwawa ręka. Choć na chwilę, my – mający empatię, zrozumienie, współczucie – poczujemy lepki zapach krwi, otoczy nas swąd palonych żywcem. Uderzą nas miliony poległych; rozkładające się, rozdziobane przez ptactwo, rozbebeszone przez padlinożerców ciała matek, ojców, braci i synów. Uderzą nas stopy, zdarte do krwi, poorane przez kamienie, dla których nie znalazły się buty. Uderzą nas gwałcone kobiety, które może nawet nie krzyczały. Kto by je usłyszał? Uderzą nas wybite rodziny. Uderzy nas suchota obezwładniająca ciało. Uderzy nas brak. Brak wszystkiego. Włączając w to godność, człowieczeństwo i myślenie.

„Może zostawią nas w spokoju, skoro nas okradli” – pomyślał Salva.

Usłyszał ich śmiech.

Salva zauważył, że jeden z nich wymierzył z broni do wuja.

Padły trzy strzały. A potem wszyscy uciekli.

(fragment książki)

Salva tworzy już inną historię. Water for South Sudan.