Debiut reporterski Doroty Brauntsch „Domy bezdomne” udowodnił, że można napisać wciągającą książkę o wąskim kawałku Polski, o wąskim temacie zabudowy wsi śląskiej, a równocześnie poruszyć uniwersalny, właściwy dla wszystkich ludzi temat. Autorka literackim językiem opowiedziała o więźbach, belkach, wypalaniu cegły i planach zagospodarowania przestrzennego. Czy wszystko się udało?
„Młody wróbel wpadł do kuchni prosto w kopkę świeżo skubanego pierza. Trzepot skrzydeł rozniósł puch i pióra. Białe kłaczki osiadły na meblach, zasłonach, na gorących jeszcze kołoczach. Nawet we włosach Hanka miała gęsie pierze”
Tymi słowami rozpoczyna swoją podróż autorka. Niech mnie drzwi ścisną, ale przez kilkanaście pierwszych stron byłam skonsternowana w sposób nie nadający się do opisania. Napisałam do Rafała Hetmana, z którym notorycznie dzielę się swoimi literackimi frustracjami: „Rafał, ja tak źle będę musiała o tym napisać. No zaczekaj, ja Ci przeczytam fragment. Nie uwierzysz. Jaki to jest reportaż! To ja jestem taka ckliwa, ale to już mnie po prostu przerasta. Tiu, tiu, tiu, tiu – nadal się niczego nie dowiedziałam, autorka snuje jakieś literackie opisy, gra na dziecięcych, wspomnieniowych emocjach. Rafał, jest źle!”. Tak, to prawda. Byłam wręcz zniesmaczona. Następnie wpadłam w kompletnie niezrozumiały dla mnie etap w książce, który opowiada o 1909 roku, kiedy Stanisław Tomkowicz rozpoczyna pisanie w „zaciszu” krakowskiego mieszkania. Fragmenty jego tekstu mieszają się z jakąś retrospektywną wizją autorki o tym jaka pogoda („o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…” – jakby napisał Staff). Po co? Nie mam pojęcia. I to jest ten fragment, kiedy po prostu walnęłam czytanie w kąt (w przenośni, bo czytałam na monitorze) i odpuściłam na kilka dni, twierdząc, że ktoś tu mnie nabija w butelkę.
Jestem jednak pacyfistycznie nastawiona do książek, więc wróciłam. Tak wróciłam, że przeczytałam dwa razy. I chwała mi za to (moje osobiste peany), bo zobaczyłam coś, czego w początkowym nastawieniu w trybie „anty” mogło zupełnie mnie ominąć.
Nie zmieniam zdania, które dotyczy ckliwości – tej poezji jest dla mnie zbyt wiele i choć przyznać trzeba, że autorka przepięknie maluje wizję domu, jako żywego organizmu, domu – świata, domu – ducha, domu – rodziny, domu – przywiązania, domu – ojco czy córowizny, to nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest tego nadmiar, może nieco nie na miejscu. Do tej pory, kiedy pomyślę o nagromadzeniu nadwrażliwości, nad – piękna i wszystkiego nad- przeszywa mnie dreszcz niepokoju. Napisanie poetyckiej książki, która cała w swej formie byłaby w tym tonie byłaby przesłodzona, ale być może uwiodłaby mnie tak jak „Po trochu” Weroniki Gogoli, byłaby bowiem pięknie utkaną opowieścią o tym, co minęło, o duchach z bagnisk, o wspomnieniach z dzieciństwa, o echach przeszłości, które autorka podsłuchała. Jednak warstwa podanej wiedzy, aby była zjadliwa i przyswajalna dla większej niż zainteresowanej tematem grupy czytelników, dobrze jeśli jest równoważona – być może taki autorka miała zamysł. Gdzieś pomiędzy planami przestrzennymi, etnografami, historykami, miłośnikami wypalanych cegieł, dawką wiedzy stricte architektonicznej pojawiał się liryczny oddech. Moim zdaniem nie równoważył się, ale ilu czytelników tyle opinii. C’est la vie!
fot. Dorota Brauntsch
Jest jednak w tej książce siła, która niweluje wszelkie zarzuty. To uniwersalność zbudowana na kanwie ceglanej zabudowy śląskiej wsi. Gdzie by mnie, córce ziemi małopolskiej, fance drewnianych chałup, za którymi płaczę jak nikną, jak ich w krajobrazie mojej wsi już nie mogę odszukać przyszło na myśl, żeby czytać o pszczyńskiej wizji budownictwa. A jednak. Okazuje się, że autorka sprytnie wplotła ważny dla niej temat, rozwinęła myśl swojego fotograficznego projektu, który można było śledzić w sieci. Na FB to Ceglane Domy. Medialny wydźwięk, zainteresowanie dużych mediów na pewno dał autorce kopa do dalszych poszukiwań. Trzeba przyznać, że próba uratowania tego, co odchodzi w zapomnienie, a jest częścią naszego wspólnego dziedzictwa zasługuje na uznanie. Brauntsch uczyniła z tego masową refleksję – niezależnie od miejsca pochodzenia.
Wydaje mi się, że ten reportaż wychodzi poza Śląsk, poza masowo wyburzane domy, poza tamte ziemie. Stają się metaforą transformacji nie tylko architektonicznej, ale wsi jako takiej. Autorka wskazuje jak zmienia się mentalność, oczekiwania; jak wpajano kiedyś myśl o nowoczesności, która zadomawia się nie tylko w miastach, ale i na wsiach. Jak innowacja, której tak bardzo chcieliśmy przyniosła zmierzch dziedzictwu. Jak małą wagę przywiązywaliśmy do dawnej pracy. Przepięknie pisze o budowaniu własnymi rękoma, budowaniu z sąsiedzkim wspomożeniem, chęcią, potem i zapewne łzami. Pisze o budowaniu pełnym rozsądku, szacunku do natury i wykorzystywaniu jej dla swojego dobra bez równoczesnego uszczerbku dla stron. Przypomina o roślinności, zboczu, o funkcji strychu, o wykorzystywaniu słońca, kierunków… Przypomina o tym, że dom miał duszę, bo był wielopokoleniowy – kiedy wszyscy wychodzili w pole ktoś w nim zostawał, w domu zawsze ktoś był.
Podważa też poczucie „domu” w nowoczesnym społeczeństwie, w którym ludzie się nie znają, w którym ciężko nazwać mieszkanko, wybudowane w przyspieszeniu „pod klucz” i oddane spragnionej swojego M parze. Anonimizacja człowieka – kogo poprosisz o cukier? Jakie, przede wszystkim masz przywiązanie do „ziemi”, na której tylko stoi budynek, ale to już nie twoja ziemia, nie twoja ojcowizna, nie twoja… nawet jej nie czujesz, bosą stopą, kiedy wychodzisz do ogródka z kawą, nie czujesz, bo nie rośnie tam malwa, którą podlewasz w czasie suszy, nie z niej wyrosłeś i nie w nią jesteś wrośnięty,
Największą trwogę budzi w czytelniku jednak poruszenie tematu jednorazowości. Konsumpcjonizm, produkcja masowa, sztanca… a gdzie… dom? Praca, kunszt, warsztat? I choć w pierwszym odruchu historia „palcówek” wydała mi się kolejną „ckliwością” i czymś przesadzonym, to uświadomiłam sobie z jakim namaszczeniem patrzyłam na linie papilarne zaklęte w biżuterii Motyli. Za każdym razem, kiedy ją zakładam zagapiam się na ten dowód ludzkiej pracy, ludzkich zdolności. Czym zatem gorsza cegła od mojego pierścionka? Bo kiedyś chciało się robić na lata, na pokolenia, najpiękniej, najtrwalej, najmądrzej. Teraz? Sami się zastanówcie.
” – Wiesz, mam wrażenie, że domy, które dzisiaj budują ludzie, są jednorazowe. Tak jak wszystko dookoła. A mnie kultura jednorazowości przeraża. Wydaje nam się, że możemy kupić wszystko, nawet dom – mówi Edyta, siedząc pod wiotką lipą. – Ale jednorazowość już z założenia nie zniesie próby czasu. Dlaczego więc nie sięgnąć do wzorców, które zdały test na długowieczność?”
Fot. Dorota Brauntsch
Napisałam na FB, że najpiękniejszym elementem „Domów bezdomnych” jest opowieść o szaleńcach, którzy próbują zachować to, co zniknęło. Jedni próbują wybudować dom, taki jak dawniej. Drudzy robią zdjęcia, inni próbują uchronić przed wyburzeniem, a jeszcze inni używają do tego taśmy filmowej. Dzięki tym wszystkim ludziom, którzy nie zapominają o tym skąd pochodzimy – jest szansa, że nie zapomnimy i my.
„Domy bezdomne” to opowieść o znikaniu. Nie chcę, żeby świat, o którym pisze Brauntsch nieodwołanie zniknął. Nie chcę, żeby zniknęły nasze wspólne i osobne światy.
Wydawnictwo Dowody na Istnienie