Musicie wiedzieć, że jestem przekonana, że mam szczęście spotykać fantastycznych ludzi w moim życiu. Uważam też, że pomimo wielu porażek, które zaliczyłam i zaliczam nadal – mam szczęście. Mam szczęście do cudownych nauczycieli i mentorów; mam szczęście do wykorzystywania choć najmniejszych sytuacji, aby przekuć je w coś dobrego; mam szczęście, że mając 30 lat przerobiłam wiele z relacji międzyludzkich i cieszę się teraz małą acz cudowną grupą znajomych i przyjaciół. Mam też rodzinę, która opiera się głównie na silnych, pięknych i dzielnych kobietach, z których wszystkie mają w sobie dozę szaleństwa. Odczuwam radość. Oczywiście natrafiam na drodze na manipulatorów wszelkiej maści, na zazdrosne babsztylki, na ludzi z przerostem formy nad treścią lub takich, którzy próbują na mnie przelać swoje niepowodzenia lub gorzej – za nie mnie ukarać. Wiem jednak, że wszystko jest lekcją, z której, gdyby wydarzyła się komuś innemu, nie wyniosłabym nauki. Zatem zamiast analizować to, co złe skupiam się na pozytywach (choć nie zawsze mi się udaje – okresy melancholii pojawią się tu na pewno nie raz i nie dwa). Dlatego, kiedy na mojej wirtualnej drodze stanął Ogień z Zaklętego papieru – urodzony dokładnie wtedy, kiedy ja – cóż, poczułam się od razu jak w domu – bez udawania, zadęcia i z niebywałą ufnością i wiarą oczekiwałam na dalsze ruchy tej „nowej rybki w mieście”.
Doczekałam się. Otrzymałam pierwsze książkowe dziecko: „Dwa oblicza” Agnieszki Bednarskiej. I stało się – zaczęła się panika. O autorce nie wiem niemal nic, w dodatku wcześniejsze okładki jej książek odrzuciły mnie poza horyzont. Sympatia do Wydawnictwa, które z taką wiarą, pasją i zaangażowaniem wprowadza książkę na rynek nie może wziąć góry nad moją oceną. Patrzę na książkę i boję się coraz bardziej. No i zostawiłam ją sobie, tak na chwilkę, żeby odtajać. Żeby nie zaczynać z głową pełną pytajników.
Nie wiem komu lub czemu mam dziękować, ale dziękuję, że wszelkie lęki były co najmniej nieuzasadnione. Moi drodzy – jeśli ta książka nie zostanie doceniona, to niech mi kaktus rośnie tam, gdzie sobie wyobrazicie. Nie jestem ani fanką romansów, ani fanką kryminałów (choć do tych mi bliżej), a już bez dwóch zdań nie jestem fanką opowieści z cyklu: „Nigdy w życiu!”. W tej książce jest wszystko, to, czego mogłabym nie lubić: stary dom ( w zasadzie szpital – o matko, jakie to wyświechtane), oczywiście na uboczu; tajemnicza, starsza Pani (pierwsza myśl, to zła królowa ze Śnieżki, tylko jabłka długo brakowało); wątek kryminalny, nierozwiązana sprawa od lat rdzewieje i już niewielu o niej pamięta; jakieś stuki puki w tym dziwnym domostwie, tajemnica (zawsze musi być tajemnica) a na dokładkę romans i dziewczyna, której w życiu się nie powiodło. Tak, ja wiem, miałam te same skojarzenia: masło maślane, wszystko i nic, za chwilę trup babci wypadnie z szafy… i tu pojawia się magia: ta książka, to opowieść z taką ilością zwrotów akcji, że uwierzcie – nie domyślicie się rozwiązania zbyt wcześnie; to pięknie i subtelnie skrojone postacie, z których żadna nie jest zupełnie biała lub zupełnie czarna. Tajemnice wiją się jak rzeka wokół miast, tworząc wysepki, zakola i ślepe zaułki. Bohaterowie raz się spierają, raz wpadają w retrospektywę – różnymi zresztą środkami wyrazu: od wspomnień w rozmowach przez fotografie po listy.
A finał? I tutaj wyobraźcie sobie mnie: czytającą ostatnie zdania, podnoszącą wzrok znad książki z wyrazem triumfu i patrzącą na Was wzrokiem: ja już wiem wszystko… (sesesesese)
Brutalność tej książki nie polega na rozlewie krwi, nie polega na budowaniu napięcia, robienia „bu!” i zaczynania od początku. To opowieść o ludziach, którzy żyją obok siebie w niezrozumiałych czasem relacjach; o wyborach, których dokonujemy i ich konsekwencjach; o ludziach, którzy przenoszą na innych swoje choroby, lęki; o pogrążaniu się w szaleństwie i o sile, aby się z niego uwolnić. Jest jeszcze coś, co mnie uderza ogromnie – patrzymy na to, co jest tu i teraz, zbyt szybko oceniamy naszych dziadków, rodziców, albo tego staruszka, którego codziennie mijamy w drodze do pracy, a on zawsze na tej samej ławce patrzy na jakieś zdjęcie. Wydaje nam się, że to my jesteśmy szaleni, to my ulegamy młodości, emocjom i my budujemy świat, ba! my do niego mamy prawo. Niestety – Ci ludzie, których zupełnie się nie lękasz, których mijasz i z czułością patrzysz na ich powolne ruchy, dygocące nad laską ciało, skrywają w swojej przeszłości wiele tajemnic. Wątpię, że chciałbyś poznać je wszystkie.
„Wszystko, czego się dopuszczała, podyktowane było troską o dobro młodej kobiety, niezdającej sobie jeszcze sprawy z tego, że niewłaściwie podjęte decyzje są jak źle wylany fundament – cokolwiek pięknego by na nich nie zbudować i tak runie. Z mniejszym, bądź większym hukiem.” – zanim powiecie, że to frazes przeczytajcie książkę i dowiedzcie się czyje to słowa – gwarantuję, że przestanie być pustym zdaniem, które wydaje się oczywiste i zbyt banalne, aby umieścić je w książce;)