Mam wrażenie, że ten post będzie trochę tęsknotą, a trochę życzeniem.
Trudno sobie już wyobrazić czasy sprzed ery internetu, Wikipedii, słowników na życzenie i wygodnego „tłumacza”, który nawet, jeśli wciąż nie tłumaczy jak człowiek, to jednak niemal w każdym miejscu i czasie podpowiada dawno zapomniane słowa, ale i zwroty czy zdania. Trudno, nawet analogowej mnie, byłoby wrócić do czasów, kiedy obowiązkowym elementem biblioteczki były słowniki PWN, które wciąż były w użyciu: Słownik Języka Polskiego – podstawa, Słownik Wyrazów Obcych – konieczny przy zrozumieniu wielu przedziwnych słów, które człowiek przynosił z lekcji czy książek, Słownik Wyrazów Bliskoznacznych – bo przecież nie dało się napisać wypracowania o – niech będzie – pogodzie, używając wciąż słowa „pogoda”, Słownik Frazeologiczny, bo niekoniecznie rozumiało się określenie „róg Amaltei”… W czasach słowników były też almanachy, ale przede wszystkim rządziły Encyklopedie.
Pamiętacie „nową” encyklopedię, która w latach 90. pojawiła się na rynku? Miała 6 tomów, podpisanych oczywiście złoconą czcionką. Imitacja skóry dodawała powagi tomiszczom, a ekscytacja z jej posiadania była ogromna. Wtedy wydawało mi się, że odnajdę w niej absolutnie wszystko. Lata mijały, dostałam pierwszy komputer, z czasem nauczyłam się wpisywać hasła w wyszukiwarkę Google, a potem… zapomniałam, że było inaczej. Czy zatem w XXI wieku pokolenie, które nie zna czasów sprzed ery ogólnodostępnego internetu odnajdzie jakąkolwiek przyjemność z obcowania z encyklopedią?
Ryzyko podjęło Wydawnictwo Kropka wypuszczając na rynek sporych rozmiarów Nową Britannicę. Encyklopedia dla dzieci w opracowaniu Christophera LLoyda i ponad 70 ekspertów z różnych dziedzin zaprasza dzieci w świat, w którym nie muszą klikać, mogą za to poznawać, przerzucać strony, oglądać obrazki, zdjęcia, plansze i spróbować dobrze się bawić.
Z perspektywy dorosłej osoby jestem zachwycona! Encyklopedia ma w sobie wszystko to, co uwielbiałam jako dziecko, w dodatku lepiej wydane, z obłędnymi zdjęciami, ilustracjami i informacjami, których kiedyś nie było, bo i świat wciąż się zmienia. Z dziecięcą radością dałam nura w totalny miszmasz informacyjny.
Rozdział 1, Wszechświat
„Zapnij pasy i przygotuj się na niesamowitą podróż po Wszechświecie. W tej chwili znajdujesz się na ogromnej skalistej kuli, która mknie w kosmosie z szybkością tysięcy kilometrów na godzinę, w wirującej galaktyce pełnej gigantycznych kul ognia. Ta skalista kula to oczywiście Ziemia.”
– pisze autor w opisie rozdziału. I to jest, moi drodzy, przewaga papierowej encyklopedii przeznaczonej dla młodych odbiorców! Ten plastyczny i sugestywny obraz, który od razu zostaje zbudowany w głowie z miejsca działa na wyobraźnię, a myśli zaczynają kotłować się w głowie z prędkością podobną do tej, z którą pędzi Ziemia. Już ten rozdział pokazuje, jak niesamowita przygoda nas czeka. Gwiazdy, galaktyki, Droga Mleczna… i mgławice! A już rzut oka na Mgławicę Orzeł, a dokładnie na część nazwaną Filarami Stworzenia, sprawia, że chcesz zostać astronautką lub astronautą. Choć nie przepadam za „żartami” w postaci modyfikacji i zlepek wyrazów, to „FAKTastyczne!” ciekawostki, które tu i ówdzie rozrzucone są po Britannice, mają swój urok. Wiem też, że uczniowie zapamiętują najbardziej niepoważne i niepotrzebne 😉 informacje. Weźmy np. taką: „Mgławica wielkości Ziemi ważyłaby tyle samo co mały worek ziemniaków! Dzieje się tak, ponieważ pyły i gazy mgławicy są naprawdę lekkie. Jednak, gdy rozciągają się na wiele lat świetlnych, masa i grawitacja stają się wystarczające, aby mgławica zapadła się, formując nowe gwiazdy.”
W Nowej Britannice znajdziemy 8 rozdziałów: Wszechświat, Ziemia, Materia, Życie, Ludzie, Starożytność i Średniowiecze, Czasy nowożytne i współczesne oraz Dziś i jutro. Każdy z nich składa się na podrozdziały czy, mówiąc ściślej, grupy zagadnień, które są omawiane w skondensowany i jasny sposób, aby dać podwaliny pod dalsze poszukiwania. Dla przykładu w rozdziale Życie znajdziemy: powstanie życia, ewolucję w akcji, klasyfikację życia, mikroświat, rośliny i grzyby itd. Na każdej ze stron znajdziemy wprowadzenie do tematu, ilustracje, zdjęcia, schematy. Dodatkowo pojawiają się wspomniane FAKTastyczne! ciekawostki, komentarze ekspertów, przełomy – w których poznajemy sylwetki naukowczyń i naukowców rewolucjonizujących spojrzenie na dane zagadnienie. W encyklopedii pojawiają się też „zestawienia”, w których, w zależności od zagadnienia, znajdziemy np. sposoby na ratowanie planety, ale też odpowiedzi w punktach na pytanie jak zmiana klimatu wpływa na życie na ziemi. W książce znajdziemy też statystyki podane w rozmaity sposób, które obrazowo przedstawią ilu ludzi korzysta z poszczególnych platform social mediowych.
Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach – kiedy oczywiście możemy uczyć dziecko z korzystania z analogowych pomocy, ale ono i tak będzie korzystało z komputera – tego typu wydawnictwo może spełniać zupełnie inną rolę. Wątpię, aby robiąc zadanie domowe dziecko wyszukiwało w encyklopedii informacje o kulturze Majów, jednak całkiem niezłą zabawą i formą nauki może być po prostu… czytanie encyklopedii. Obawiam się, że w mojej głowie brzmi to równie kuriozalnie, co w Waszej, ale poznając tę książkę miałam wrażenie, że wiele frajdy sprawia po prostu kartkowanie jej. Od początku do końca; od środka i od tyłu; oglądanie obrazów, czytanie komentarzy, podziwianie tego, co niewidoczne na co dzień. Doszłam do wniosku, że dużo sensowniej wykorzystać obecnie encyklopedię jako książkę przygodową (w wersji non-fiction), której skutkiem ubocznym jest zdobycie wiedzy. Ta kondensacja faktów, którą oferuje encyklopedia, sprawia, że co krok natykamy się na informację, która – jest szansa – zostanie w naszej głowie na nieco dłużej niż kolejny filmik na Tik Toku.
A skoro jesteśmy przy Tik Toku, to uważam, że specyfika encyklopedii ma gigantyczny potencjał do wykorzystania na tej platformie. A może już ktoś miał ten pomysł? Znacie?
Uważam, że 100 zł za niemal 2 kilogramy wiedzy, to świetna inwestycja. Nawet, jeśli okaże się, że częściej będziecie do niej sięgać Wy – droga starszyzno plemienna.