Felix, Net i Nika oraz Zero Szans 2. Inne Jutro

Ta historia jest bardzo zwyczajna. Nie ma w niej pokrętnej i wciągającej fabuły, nie ma zwrotów akcji, bohaterka jest raczej przeciętna, jej paczka znajomych – choć najlepsza na świecie – też nie wyróżnia się nadmiernie na tle innych grup znajomych. Ot, zwykła historia o czytaniu, książkach, autorze. Piszę o swojej historii poznania serii o przygodach Felixa, Neta i Niki – nie, nie, to nudziarstwo i przeciętność to nie o Rafale Kosiku.

Kiedy wychodził pierwszy tom serii i pierwsze czytelniczki i czytelnicy zaczęli wariować na punkcie historii wymyślonej i spisanej przez Rafała Kosika byłam już za stara, żeby do nich dołączyć (wiecie, kiedy ma się 20 lat jest się tak starym, że czyta się tylko bardzo poważne podręczniki na studiach, a w rozmowach kupuje kwiaty, jak Pani Dalloway). Przespałam zatem wiele części, nie stałam się częścią fanklubu, nie wzdychałam w tajemnicy przed światem ani do bohaterów, ani do autora. I może nadal trwałabym w poczuciu, że literatura dla młodzieży mnie nie interesuje, gdyby nie fakt, że kiedy już zaczęłam czytać, to jakoś tak (mimo postępującej starości) chciałam więcej, czekałam, a nawet wciskałam tu i ówdzie, bo niechby i inni dorośli mieli w życiu trochę frajdy.

 

 

Ostatnio w rozmowie z prof. Joanną Hańderek w radiu JAZZKULTURA (strasznie być po drugiej stronie i odpowiadać na pytania zamiast je zadawać!) powiedziałam zupełnie nieodkrywczą rzecz – że w literaturze dla niedorosłych należy docenić przeciwnika i kiedy się już potraktuje go z należytym szacunkiem, doceniając jego bystrość, inteligencję, czytelniczą czujność i wrażliwość na wszelkie nieścisłości i głupoty – można spodziewać się, że wykonało się dobrą robotę. Czytając najnowszy tom przygód tej dorastającej bandy – „Felix, Net i Nika. Zero szans vol. 2” (tak, tak, sięgnijcie po „Zero szans” – warto przed lekturą części, o której piszę) – miałam wrażenie, że Kosik wprowadza już czytelników na inny poziom. To pisanie dla poważnych czytelniczek i czytelników, to krok do wymagającej (bardziej wymagającej?) literatury gatunkowej, ale wciąż jest to historia niepozbawiona humoru, sentymentu – zwłaszcza zbudowanego przez lata – oraz, gad demyt, doskonałej sensacji.

Wpadamy w środek akcji i nikt nas za rączkę nie prowadzi. Trzeba odetchnąć, przypomnieć sobie co nieco i dawaj w świat pościgów, lęku, sojuszy, niepokoju i podejrzanych typów na karku. Spirala zdarzeń i postaci jest filmowa. Wpadłam momentalnie w „Mission Impossible” w wydaniu Rafała Kosika, łapałam zadyszkę, mknąc przez strony i wcale mi to nie przeszkadzało. Podoba mi się, że autor nie podlizuje się odbiorcom i odbiorczyniom, tylko idzie po swoje.

 

 

Lubię humor:

„Mężczyzna z gracją przypakowanego mopsa, a może raczej zawodnika sumo na emeryturze, wrzucił skórzaną torbę do schowka i bez słowa usiadł w fotelu.”

 

Lubię przewodnik turystyczny, który nie skupia się na przepisywaniu Wikipedii:

„Ulice Hongkongu bardzo przypominały Londyn, z tą tylko różnicą, że wieżowców było tu kilka razy więcej. Tak naprawdę to różnic było dużo, ale i podobieństw – mnóstwo. Londyńska była nawet sygnalizacja świetlna i oznaczenia przejść dla pieszych z charakterystycznym „look right ->” i „<- look left” wymalowanymi przy krawężnikach. W światłach setek neonów liczni przechodnie wchodzili do kawiarni, pubów i sklepów. Przeważali Azjaci, ale ludzi z Zachodu było tu naprawdę dużo w porównaniu do chińskich miast, które przyjaciele widzieli wcześniej. Mimo późnej pory ulice tętniły życiem, a wszystkie sklepy były otwarte. Okoliczności nie sprzyjały zwiedzaniu, przyjaciele zrobili wyjątek tylko dla… kantoru wymiany walut. Felix bez zastanowienia wymienił wszystkie juany na dolary hongkońskie.”

albo

„Część posługiwała się tekturowymi biletami. Nie wkładali ich jednak sami do czytników przy bramkach, podawali je kobietom w uniformach obsługi metra, które robiły to za nich. Net obserwował wszystko zafascynowany, i chwilowo zapomniał o powadze sytuacji, w której się znajdował.

– Po co są te babki? – Net wskazał za siebie, gdy weszli na schody ruchome. – Dlaczego każdy nie wkłada sam biletu?

– Mają pracę, czyli godność – odparła Jiao. – No i dzięki temu nie ma bezrobocia.”

 

Z innej beczki, jednak wciąż w temacie, uderzył mnie ostatnio tekst (krytyczny?) człowieka piszącego pod pseudonimem w Dwutygodniku: ogólny, chcący narobić nieco zamieszania itd., w którym autor wyraża ubolewanie nad sytuacją współczesnej prozy, o której się dyskutuje: że nie dogania XXI wieku, bohaterowie czy bohaterki za nic mają komputery i to, co mogą znaleźć w internecie, zero współczesności i próby przewidywania tego, co za moment. Tu właśnie wchodzi Kosik cały na biało i mówi: hold my beer! Bohaterowie jego książek („Zero Szans 2. Inne jutro” nie jest wyjątkiem) znają doskonale konieczność korzystania z telefonów, doskonale posługują się siecią, chmurami, przesyłem danych, lokalizacjami, które mogą zdradzić ich położenie, kodami QR, aplikacjami, a w dodatku AI jest tu mocno zadomowiona i wbija szpileczki niepewności, ale i zachęca do dyskusji nad zmianami młodych czytelników właśnie.

A więc:

„- Wczytam sobie tylko… – Zastanowił się, co w sumie powinien powiedzieć, że wczytuje, żeby nie zdradzić, co naprawdę wczytuje. Szybko wybrał prostszą opcję i dokończył po polsku. – Sześćdziesięcioczterobitowe śledzie marynowane w gigaflopsach. Rolmopsy sekwencyjne i sardynki wędzone w 5G. Mówiąc to, jednocześnie zalogował się do chmury, ściągnął pakiet zakodowanych danych i program, który miał te dane rozkodować.”

 

I jasne, że jest to jaskrawy przykład, zwłaszcza, że całej akcji dokonywał Net, czyli mistrzunio, ale wciąż. W książce roi się od świata, w którym funkcjonujemy. Może zatem, narzekając na brak XXI wieku w literaturze pozwolimy ludziom tworzyć z potrzeby ducha i serca, a nie marudzić? Jak widać są tacy, dla których technika i nauka są świetnym i wdzięcznym tematem do pisania.

Rafał Kosik opowiada o różnicy kultur i polityce, rzuca towarzystwo w wir poważnych zagrożeń ani na moment nie tracąc kontroli nad nimi, kreowanym światem i fabułą. Po tylu tomach wciąż potrafi skoczyć na główkę, podkręcić napięcie, pędzić przez strony, uciekać, zatrzymywać się i łapać oddech tylko na chwilę. Oddech jest też potrzebny osobom czytającym, dlatego z radością łapałam się momentów, których i ja mogłam pograć, albo rozgościć się w złudnym spokoju jadącego pociągu.

 

 

Bardzo podoba mi się też pewna przekora, z którą Wydawnictwo Powergraph skonstruowało notę na czwartą stronę: „Romans dla nieletnich? Powieść o sztucznej Inteligencji dla (niekoniecznie) lubiących SF? Humorystyczna obyczajówka dla nerdów? Przygodówka podróżnicza dla niezainteresowanych All Inclusive w Tajlandii? Tech thriller dla każdej informatycznej ameby? Tak naprawdę to wszystko po trochu (…).”

I dobrze! Niech gatunki mieszają się w literackim kotle, niech akcja wciąż przyspiesza, a zagadka pozostanie… no co Wam będę pisać; niech pytania się mnożą, niech apetyt rośnie, niech pachnie zupą pho i niech padają zdania tak infantylne, że najpiękniejsze i cholernie nam potrzebne:

 

„To wspaniale! Wspólnie zbudujemy lepszy świat, bez nierówności i przemocy.” (nie zdradzę kto to powiedział, bo spoilery nie są mile widziane)

 

Jeśli chcecie znaleźć więcej recenzji, opinii, smaczków… o książce, to mknijcie do Przemka Staronia czy Baby od polskiego. Zanim ja zabrałam się do pisania (nie pytajcie jak bardzo jestem spóźniona!) dzielni patron i patronka (jedni z wielu!) zdążyli już opowiedzieć o wrażeniach po lekturze.