„[…] książki nie mówią nic! Nic, czego byś mógł uczyć innych czy w co wierzyć. Mówią one o nieistniejących ludziach, tworach wyobraźni, jeśli należą do literatury pięknej. Jeśli nie należą do tej literatury, to jeszcze gorzej: jeden profesor nazywa drugiego idiotą, jeden filozof wrzeszczy, by zagłuszyć drugiego. Wszyscy biegają w kółko strącając gwiazdy i gasząc słońce. Gdy się z nimi zadasz, jesteś stracony.”
Ray Bradbury, Fahrenheit 451
„Rękopisy nie płoną.”
Michaił Bułhakow ” Mistrz i Małgorzata”
„Nie konsumuje się wiele, gdy się siedzi i czyta książki.”
Aldous Huxley, „Nowy wspaniały świat”
Heinrich Heine swego czasu napisał też, że „gdzie pali się książki, dojdzie w końcu do palenia ludzi.” Tak dramatycznie u Sorokina i jego „Manaradze” nie było, ale, ale… od początku.
Przenosimy się do roku 2037 (powiedziałabym, że nie musimy się przenosić – wystarczy zaczekać…). Świat zalał Islam, gdzieś mu się udało, a gdzieś niekoniecznie. Wszystko stanęło na głowie, świat tworzy się na nowo, gdzieniegdzie nadal trwa walka, północna Europa jak zawsze ma wszystko w nosie i trzyma się na uboczu, a cała reszta kolejny raz zaczyna od początku. Ale tę dystopię tworzy nie polityczna arena, a rozgrywki iście mafijne.
Book’n’grill – oto nasz prawdziwy bohater – zabawa dla możnych, półświatek w kuchennej wersji. Ukradzione z muzeów, przemycane, zdobywane krwią i podstępem wielkie dzieła literatury stają się polanem. Kucharze uzbrojeni w swoje excalibury, śnieżnobiałe fartuchy i umiejętności jeżdżą po całym świecie organizując niemal spirytystyczne seanse grillowania na książkach! Płoną wszyscy! Tu nie ma sentymentów – jest moda. Nasz bohater i narrator Geza Jasnodworski specjalizuje się w kuchni rosyjskiej – płoną zatem Dostojewski i Czechow, Tołstoj i Bułhakov. Ileż Geza nie widział! Orgie, które odbywały się w subtelnych błyskach wydostających się z grilla, morderstwa, bitki, niemal wieczerze, które odbywały się z największym namaszczeniem, miłosne wyznania, strzały… a on, pełen profesjonalizmu, wyposażony w „mądre” pchły stawał twarzą w twarz z ludźmi, których obsługiwał i z procederem, który uprawiał. Kucharze są ścigani, wyjęci spod prawa, żyjący w ciągłym strachu, przekupujący polityków, służby kontrolne, opłacający antykwariuszy, listonoszy, ochronę. Ale za to można nieźle się obłowić i zobaczyć nieco świata. Może i nie ma jak założyć rodziny, ale wschodnie piękności wątpliwej płci oferują chętnie swoje wdzięki. Alkohol łagodzi szok przelotów i zmian stref czasowych, dobry sen sprowadzany przez czujne pchły bywa również kojący. „No risk, no fun” – jak mówią.
Sorokin tworzy niezwykłą dystopię pełną odniesień do klasyki literatury. Puszcza do niej oko, wdaje się we flirt, nawet cytuje. Opowiadanie „Tołstoj” autorstwa nie-tego Tołstoja, które autor przemyca do swojej powieści to absolutny hit tej prozy. Jest odrębnym dziełem pełnym sakralizacji celebryty – Tołstoja, który niesie mądrość i nadzieję dla prostego ludu. Przywodzi na myśl przyjazd Gandalfa do Shire albo wypatrywanie Włóczykija przez Muminki. Ale nie dajmy się zwieść. Czytając między wierszami wynurza się ogrom szacunku do dzieł „wielkich Rosjan” i nie mam ku temu wątpliwości. Tę pewność potwierdził wywiad z autorem, który ukazał się na łamach „Książki. Magazyn do czytania” – który polecam.
Początkowo miałam problem z rytmem powieści. Gawędziarski styl pełen powtórzeń, bardziej przypominający opowieść starego znajomego nieco wytrącał mnie z czytelniczej równowagi – zawód ten szybko jednak minął, kiedy poddałam się zupełnie narracji i opowiadanej historii. Zresztą mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową, a przecież nie widzielibyśmy tego świata lepiej niż oczami Gezy – tego, który wierzy w kunszt, tradycję i lojalność… dla KUCHNI. Zresztą jest też dla mnie upersonifikowaniem przywiązania do tradycji, do zawodowstwa, praktyki zdobywanej pod okiem mistrza, hołdu temu, co niepowtarzalne.
Oczywiście można tę książkę odczytywać dosłownie – dlaczego nie! Jest świetnie skonstruowany bohater (z którym nie można nie sympatyzować), jest niejednoznaczna, niemal masońska loża o nazwie „KUCHNIA”; mamy tu piękne krajobrazy, siatkę powiązań, szczyptę polityki, intrygę z cyklu: „jak przejąć kontrolę nad światem”, doskonały twist kończący opowieść (ależ Sorokin ma zamknięcie!).
Można jednak nieco głębiej. Pobrudzić palce i wejść między słowa. A tam? A tam nasze współczesne społeczeństwo dostanie mocno w nos! Tutaj na pierwszy plan wybija się potrzeba konsumpcjonizmu i tego, jakie może nieść skutki – koszmarne, co do tego nikt nie ma wątpliwości. To opowieść o zacieraniu granic, o ich przekraczaniu. O podążaniu za modą, nawet jeśli jej nie potrzebujemy ani nie rozumiemy. O zaspokajaniu potrzeby „bycia on top”, „na fali” czy jak zwał tak zwał. To trwonienie pieniędzy, tworzenie celebrytów, a nade wszystkim pokazanie dysproporcji w świecie – podczas, gdy świat próbuje otrząsnąć się po wojnie – oni żyją jak bogowie.
„W przeciwieństwie do książek pieniądze słabo się palą. Dlatego na nich się nie smaży. Zaskakujące, że gotówka jest nadal w obiegu. O, Asygnato! Okazałaś się niewiarygodnie trwała w oceanie elektronicznych błysków.” – pisze w „Manaradze” Władimir Sorokin.
Finał tej historii to przede wszystkim próba zastanowienia się nad kulturą tzw. wysoką i masową oraz czym jest oryginał a czym kopia. Władimir Sorokin w wywiadzie niemal skarży się na to, że wszyscy wyglądamy jakbyśmy właśnie wyszli z siłowni – kopia kopii: przywoływany już przeze mnie fragment z Palahniuka i doskonałej adaptacji filmowej Fight Club „copy of the copy, of the copy…”. Wobec treści książki ten żal nabiera jasnej formy i treści. Sprawdźcie sami.
Ta książka może czytelnika zabawić, ale z każdym zdaniem będzie mniej obojętny na narastające przerażenie – tyle, że spowite w świetny język i doskonałe poczucie humoru oraz groteskę.
Władimir Sorokin „Manaraga”
Wydawnictwo Agora
Przełożyła Agnieszka Lubomira Piotrowska