Johannes Schachmann – slapstic, historia, życie

 

Zacznijmy od doskonałej dla Wydawnictwa 23 wiadomości: wczoraj jego wydawniczy debiut, czyli komiks Brom by Unka Odya zdobył w Łodzi nagrodę dla komiksu roku. I bardzo dobrze, bo jestem pełna podziwu dla pracy autorki – nie ukrywam, że czekam na kolejną część z wypiekami na twarzy – niech potwory ścielą się gęsto.

Ale, ale! Jerzy Łanuszewski – nadipodgłównodowodzącygenerałsierżant w Wydawnictwie 23 nie leni się i nie obniża lotów. Po sukcesie Broma wróżę kolejny, dzięki wydaniu wyjątkowo inteligentnej komedii Johannes Schachmann. Życie i czasy duetu Mateusz Piątkowski (scenariusz) i Jacek Kuziemski (rysunek). Chłopaki pozamiatali!

Żebyśmy mieli jasność, nic w tym komiksie nie jest moją słabością, estetyką, pierwszym wyborem. Jestem widocznie wyjątkową nudziarą, bo wątki humorystyczne toleruję tylko u Monty Pythona; kreskówki nie są moją największą miłością, a Gargamel nigdy nie był moją ulubioną postacią (takie pierwsze skojarzenie z magiem mieszkającym w zamku), a tu proszę – nie dość, że będę chwalić, to jeszcze wdzięcznam ogromnie za ubaw po pachy i rosnący szacunek do mieszanki slapstickowych chwytów połączonych z bystrą obserwacją polityki, popkultury i historii.

O tym skąd, jak i dlaczego wziął się nasz pocieszny bohater ze swadą opowiada w słowie wstępu Kajetan Kusina, więc nie będę go cytować. W skrócie: Warchlaki. Na ostatnich stronach spowiadają się twórcy, którzy z kolei zapraszają za kulisy tworzenia komiksu i jak to zwykle bywa: obiad, piwo i voilà! – takie cudo.

 

Ad rem.

Johannes Schachmann (mający swój historyczny pierwowzór ulokowany w Gdańsku) to wyjątkowo sympatyczny (mimo aparycji) mag, który mieszka w swoim zamku umiejscowionym na szczycie górki. Mali poddani spełniają jego polecenia, choć Lenin (którego osobę sam Schachmann na siebie ściągnął, pracując nad zmumifikowanym ciałem owego dyktatora) – jak wiemy – potrafi siać ferment, więc dochodzi do strajku. Postulaty spisane, zadania niewykonane, hasła skandowane i proszę! – towarzysze gotują magowi piekło. Temu wszystkiemu spokojnie przygląda się zapeklowana głowa Czyngis-chana, który nawet w wersji kiszonego ogórka rzuca ciętym dowcipem i pozostaje złośliwy – oczywiście dla Schachmanna. Warto wspomnieć, że chan jest luzakiem, który lubi oglądać telewizję, w czym zresztą upatruje źródła swojego chillu, co także zaleca naszemu nieszczęsnemu, wybuchowemu bohaterowi. Schachmann, Czyngis-chan, Lenin – kto autorom zabroni.

Jest też i zmiana tonu. Opowieść o ludziach i o woli przetrwania, a nawet metaforze jednoczenia się w sytuacjach ekstremalnych, pozbawiona tekstu. Nie myślcie zatem, że żadna refleksja po lekturze się nie pojawi. Mam pełną świadomość, że komiks jest „wielką beką” (na pewno nie improwizacją), ale inteligencji autorom odmowić nie można. Przemycają bowiem łyżkę dziegciu nierzadko. Jestem zupełnie rozbrojona miksem mitologii i współczesnego lajfu korposzczura. Slapstick slapstickiem (w końcu „krew” się leje), jednak nie brak tu klasycznej satyry czy groteski, a że jest to zanurzone w absurdzie? Rzekłabym: miodzio. Ach, zapomniałabym! Nawet świat Harry’ego Pottera znalazł tu swoje miejsce, za to Wróżka Chrzestna, której alter ego pojawiło się w Shreku, mogłaby stanąć na czele batalii o uwolnienie wróżek spod jarzma starych magów. Jest wszak większa niż nasza mistrzyni parzenia herbaty: Frumentina. Na uwagę zasługuje też rodzicielski wątek, który zdaje się być niezwykle współczesnym problemem. Mimo śmieszności,wróżę mu funkcję terapeutyczną u młodszych czytelników, nie mówiąc o możliwości podciągnięcia pod wszelkie problemy „niezrozumienia międzypokoleniowego”.

 

Słów kilka a propos strony wizualnej. Czarno-białe plansze, uproszczone postacie (żal mi, że Kuziemski zrezygnował z początkowego wizerunku Schachmanna – bogatszego w detale, poszarpanego, bardziej groźnego). Obrazy są dla mnie schematyczne, ale nie można im odmówić ekspresji i łatwości w nadawaniu Schachmannowi wymownej mimiki – wartej więcej niż tysiąc słów. Konwencja zachowana, konsekwentne wykonanie, przekaz czytelny. Nie wszystko musi być malarskie, żeby mi się podobało. Tutaj wszystkie elementy układają się w spójną, przyjemną całość, więc choć „nie po mojemu”, to nie marudzę. Estetyki Gawronkiewicza też nie łykam jak pelikan, a jednak ryczałam podczas czytania Beneficio jak bóbr!

Zatem, drodzy Państwo, zróbcie to dla siebie i zaopatrzcie się w nowe dziecko Wydawnictwa 23. Komiks wydany pięknie, w twardej oprawie, z extrasami. Piękny druk, urokliwa wklejka, a nad wszystkim metafizyczny patronat Warchlaków.

Pośmiejecie się, gwarantuję – nie można się dręczyć nieustająco. Piszę to ja – największy samodręczący się czytacz.