„Kiedy dojrzeją porzeczki” znowu się wzruszę.

Czasem myślę o starości. Nigdy nie myślę, że będę wtedy sama. Wyobrażam sobie ten wieczny w mojej głowie obrazek. Ja – pomarszczona już, z szyją obwisłą, którą można by dla niepoznaki spiąć spinaczem pod białymi włosami, na karku. Siedzę z cudem niepotłuczonym, od lat ulubionym lanckorońskim kubkiem. On w kaszkiecie na głowie, z włosami mocno przerzedzonymi, ale za to nadal z brodą pochyla się nad moją ulubioną drewnianą ławką. Poprawia i przybija kolejne deski, żeby wygodnie mi było czytać. Dom jest drewniany. Zrobiliśmy w życiu wiele. Odpoczywamy, ale we dwoje. Jesteśmy wdzięczni za ciepło kominka, za miętę w ogrodzie, którą ciągle dodaję do herbat i lemoniady. Za piękny obrus, który przywiozłam z Bobowej kupiony za horrendalne pieniądze, ale przecież najpiękniejszy; za koty, które są, ale jakby ich nie było, bo dają o sobie znać tylko w tych momentach, kiedy mają na to ochotę. Ja za to je kocham, on nienawidzi – nienawidzi tych moich kotów, zwłaszcza wtedy, kiedy osiemdziesiąty raz rzuca swojemu psu znaleziony na spacerze badyl. Bawi mnie. Cała się śmieję z tej powtarzalności. Te stare oczy otoczone korowodem zmarszczek, które są już stare –  nie mimiczne, śmieją się razem ze mną. Bardzo nam dobrze. Idziemy już powoli. Pracujemy wolniej. Krzątamy się wolniej. Czytać mi znacznie gorzej, zwłaszcza, kiedy nie mogę znaleźć okularów – tak się ogromnie denerwuję! I złoszczę się na niego, że do sklepu poszedł, a dwie godziny go nie było, bo się z sąsiadem pod sklepem zagadał i jakieś piwko chlapnęli. Fajkę zapalili pod wsiowym sklepem. Może w drodze, pod lipą, pod którą sobie lata temu postawili ławeczkę. Nad nimi kapliczka, niewiadomego twórcy, wisiała niezmordowanie, jakby to miało usprawiedliwić to piwo i tę fajkę. Rozgrzeszeni sąsiedzi z fajką między pożółkłymi zębami, już nie swoimi.

I jak tak myślę, czasami, o starości, to też widzę moich dziadków. Wszystkich, choć jednego już ze mną nie ma. Patrzę na samotność jednej babci, na starość we dwoje drugich dziadków. Wszyscy troje powtarzają często: starość jest straszna. Straszna jest, bo ja wiem, że oni w głowach dalej są po dwudziestce. I płakać mi się chce, bo te głowy zamknięte w innych ciałach, jakby nie ich.

A potem sięgam po „Kiedy dojrzeją porzeczki” Joanny Concejo i serce mi się tak rozkłada na zastawki, że ho, ho. I oczy mi się pocą, a ja wcale nie chcę płakać.

 

Joanna Concejo pisze zwięźle. Pisze obrazem i słowem. Tka historię pełną magii prostych rzeczy. Szydełkuje historię samotnego… nie, osamotnionego człowieka, który przeżył już sporo, choć czym jest siedemdziesiąt lat w obliczu wieczności. Henryk. Henryk sprawdza czy list, inny niż rachunki i ulotki, znajduje się w skrzynce. Henryk patrzy przez okno. Henryk się cieszy z niebieskości ukochanego ogrodu. Henryk jest sam.

„Niskie, szare chmury wplatały się

w wierzchołki drzew. Gdzieś, w głębi lasu,

poderwał się do lotu spłoszony ptak.

Henryk kochał ciszę.”

Dumam nad tą książką. Wertuję ja ciągle, wciąż. Patrzę na obrazek porzucony samotnie w rogu na jednej ze stron. To wspomnienie po rodzinie Henryka? Ta podomka, kolorowa, w kwiaty, która dalej wisi na haczyku należała do jego kobiety, do jego miłości? „A jeśli już kogoś pokochasz” – widnieje na jednej ze stron jako towarzystwo dla wazonu pełnego kiatów. To były jej ulubione kwiaty? A ten chłopiec, gdzieś w polu, w tej ciepłej czapce to Henryk? To jego wspomnienie? Czy to niebo i ten szum lasu przypomniał mu o młodości?

Tylko Joanna Concejo może w kilku czarno-białych obrazkach (które nieodmiennie przywodzą mi na myśl stare, niebieskie zeszyty z pożółkłymi kartkami i ołówkową twórczość) pokazać jak piękne może być patrzenie przez okno na ukochany ogród. Jak może być samotne. jak może gasnąć człowiek – jak dzień za tym samym oknem, z podnoszoną i opuszczaną firanką. W tej książce odnajduję migawki życia, znowu te klisze, które trzymamy pod powiekami, żeby zobaczyć je w odpowiednich momentach. Ta książka to pochwała dla ludzkiego życia, to zaduma nad losem małego człowieka, który ma swój świat, swój wielki świat, może był też całym światem dla kogoś innego.

Za zwrócenie uwagi na najmniejsze rzeczy i zdarzenia; za przypomnienie o wspomnieniach, za przypomnienie współczesnemu człowiekowi, że jest zespolony z naturą i jej biegiem; za każde wzruszenie, za to, że to kolejna książka, którą chciałabym wciskać ludziom na ulicach. Za obrazu sugestywniejsze niż tysiące mijanych, rozwrzeszczanych bilbordów. Za piękno prostoty. Ave.

Wydawnictwu Wolno – dziękuję za to, że wydało tę książkę.

Kiedy cię spotkam co ci powiem
że byłaś światłem moim bogiem
że szmat już drogi przemierzyłem
i byłaś wszędzie tam gdzie byłem
odległą gwiazdą w sztolni nocy
zachodem słońca snem proroczym
przestrzenią serca której strzegłem
jak oka w głowie dla tej jednej
mądrej i pięknej ludzkim prawem
ave

Kiedy cię spotkam czy ukryję
wszystkie kobiety których byłem
pacjentem uczniem profesorem
żal nie na miejscu i nie w porę
jak mogło być a jak nie było
że wszystko na nic tylko miłość
na wieki wieków i że żaden
człowiek nie był mi tak potrzebny
ave

Kiedy cię spotkam jak mam spojrzeć
żebyś nie mogła w oczach dojrzeć
starego głodu którym hojnie
obdarowałem tyle spojrzeń
blasku księżyca który każe
od ścian odbijać się od marzeń
do zjawy twej wyciągać ręce
w śniegu pościeli pisać wiersze
szkłem ryte skrycie tatuaże
ave

Mirosław Czyżykiewicz „Ave”