Kolejna mapa, którą musisz odczytać sam

„Spójrz na mnie, jesteś jak YouTube, pełna  czyichś rzeczy i wspomnień, jesteś naczyniem czasu, głupia, jesteś zapalnikiem i detonacją, jesteś tysiącem i jedną nocą do kwadratu, jesteś ewolucją i stworzeniem, jesteś węzłem w sieci, sama jesteś siecią, masz ponad trzystu znajomych, to nieżle, w życiu ich nie widziałaś, ale znasz ich na wylot, całe noce i dni niestrudzenie do ciebie piszą, co właśnie zjedli, co pili, jaki widzieli film, piracką wersję w sieci, co myślą o wojnie w Mali, w Gruzji czy w innym kraju całkowicie zmyślonym na potrzeby wiadomości telewizyjnych. Masz konto w banku, na którym gromadzisz nieistniejące pieniądze, płacisz nimi za nieistniejące długi, kupujesz za nie fabrycznie przecierane dżinsy, jeździsz do nieistniejących krajów, gdzie przez kuloodporną szybę, przez mgliste welony drogich szczepionek wzruszona patrzysz na biedę.

            Nie wstydź się, Anno, w tobie jest cały świat, cały wszechświat, w każdym milimetrze twojej skóry jest nieskończoność – pocałowałem ją w nieskończoność – Anno, kochanie, opowiedz mi o sobie, napiszę o tobie książkę (…)”

 

Kiedy dowiedziałam się, że Sindelka pojawi się znowu na polskim rynku wydawniczym z kolejnym tomem opowiadań zareagowałam euforycznie – tak, to dobre słowo. Sindelka pierwszy, czyli zbiór „Zostańcie z nami” skradł mi serce i spodziewałam się tylko najlepszego. W takich sytuacjach ryzyko rozczarowania wzrasta do niebotycznych poziomów – jak dobrze, że z obaw nie zostało nic. Autor jest czeską rewelacją i nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

 

Dobry tekst poznasz po zaznaczonych fragmentach – mogłabym napisać, bo ileż to razy wychwytuję w tekście jakieś perełki, które niosą w sobie mądrość, swadę, humor (również czarny), albo zwyczajnie łapią za serce, stają się pogrubieniem myśli przewodniej autora. U Sindelki występuje klasyczna klęska urodzaju – czytelnik zamiera zaopatrzony w fiszki i po kilkunastu stronach rejteruje, bo zużyłby cały zapas. Skądinąd ta obfitość sprawia, że czytelnik skupia się jeszcze bardziej na czytanym tekście i intensywniej poszukuje tych nadających się do wyłuszczenia najwartościowszych fragmentów. Niestety – „Mapę Anny” można przepisać. No, niech będzie, bez kilkunastu zdań. Marek Sindelka zamyka w niebywały sposób puenty naszych własnych myśli – może nie pokoleniowych, ale na pewno ludzi żyjących w tych, a nie innych czasach. Na pierwszy rzut oka odpowiedziałabym, że to książka o relacjach międzyludzkich, w heteroseksualnych związkach, którzy – jak to ludzie mają w zwyczaju – komplikują sobie wszystko sami. Nie zawsze, co autor pięknie opisuje. Nie mniej w całej historii związków – użyjmy tego skrótu myślowego – wyłania się obraz naszych czasów. Przebodźcowani wszystkim, co nas atakuje w świecie zewnętrznym miotamy się wymaganiami stawianymi przez wirtualny świat. Wymagania te stworzone niemal według algorytmu prowokują nasze zachowania i odbierają swobodę. Jednostki, które wymykają się algorytmom burzą porządek rzeczy i wpływają na innych – na te elektrony, które przemieszczają się obok siebie, licząc na to, że nikt nie zakłóci ich spokoju. Ta obserwacja współczesnego człowieka świadczy o niebywałej wrażliwości Sindelki, ale też pokazuje jakąś przedziwną tęsknotę, w której – mam wrażenie – całe nasze pokolenie i czasy jesteśmy zanurzeni. Począwszy od opisu romantycznych zrywów i niespiesznych chwil, towarzyszących pierwszemu zadurzeniu, przez powolną i mozolną podróż pociągiem, aż po spoglądanie na dzikość i doskonałość przyrody podczas górskiej wycieczki; od komentowania uczestnictwa w wirtualnym świecie (patrz cytat otwierający) przez niejaką monotonię przeżyć zakochanych, aż do realizacji własnych zamierzeń i wizji Sindelka opowiada o wewnętrznej duchocie i przekleństwie myślenia. Być może zadaje pytanie o to czy potrafimy nadal myśleć, a jeśli tak, to czy owe myślenie nam nie przeszkadza?

 

 

„Człowiek jest jedynym zagrożonym gatunkiem na tej planecie. Drży o swój świat. Gdy tylko przewrażliwiony pasterz Homo sapiens przepadnie bez śladu, wszystkim tym rozkosznie nieświadomym biotopom będzie to zupełnie obojętne: las z pewnością nie będzie narzekał, że już po nim nie kroczy wyższy naczelny ze strzelbą i nie reguluje ilości zwierzyny. Wszystkie gatunki zwierząt dyskretnie się tylko otrzepią, strząsną z siebie wszelkie niepotrzebne nazwy, pojęcia, klasyfikacje i przynależność gatunkową i zleją się w rozkoszną jedność – którą w rzeczywistości zawsze były. Jesteśmy sami, Anno, wieje z tego chłód. Człowiek wystrzeliwuje w kosmos małpy, psy i nie wiadomo co jeszcze, wreszcie samego siebie, przez radio wysyła zakodowanego Mozarta i zeskanowaną Mona Lisę i – aż mi się zbiera na płacz, takie to wzruszające – liczy, że gdzieś w kłębach galaktyki znajdzie kogoś równie samotnego.”

 

Kiedy dwie samotne dusze odnajdują się w jednej galaktyce, przyjmijmy, że na ziemi, rozpoczyna się tango, które trwa do momentu aż im się znudzi. Aż w nich coś pęknie. Aż śmierć ich rozdzieli – co jest życzeniem niby każdego z nas, a jednak niekoniecznie. W „Mapie Anny” chodzi o związki, to prawda. Ludzkie zestawienia są różne, poznania i staże również, łączy je natomiast ludzka myśl – ta myśl, która jest zamknięta w każdym z nas, która nieustająco ewoluuje, ocenia, dopisuje, zamazuje, dopisuje coś nowego do twardego dysku, którym dysponujemy, zbiera dane, a na samym końcu wydaje wyrok, który potencjalnie był do przewidzenia już na początku. Każdy z was – drodzy czytelnicy – znajdzie i wybierze dla siebie inne historie i emocje, bo to jaką „mapą” będziecie podążać zależy tylko i wyłącznie od waszych dotychczasowych przeżyć i miłosnych doświadczeń. Jedni skrytykują związek dużo starszego mężczyzny i młodej kobiety, kolejni życie w cieniu ciągłych zdrad i poszukiwania, inni zbojkotują częste zmienianie partnerów, inni zatrzymają się na dłużej i będą zastanawiać się nad tym czy to wypada, aby mąż i głowa rodziny purpurowiał na widok dekoltu jakiejś dzierlatki, a jeszcze inni skupią się na czasie zakochania, który sprawia że człowiek zapomina o jedzeniu, a sen trwa chwilami, krótkimi chwilami.

 

Bez względu na mapę, którą wyczytacie ze słów Sindelki spotkacie się w scenie finałowej, która przywodzi na myśl Yasminę Rezę i jej sztukę „Bóg mordu” (wystawiana w Polsce”) lub film Polańskiego „Rzeź” – zresztą na podstawie owej sztuki. W pozornie przestrzennym środowisku górskiej panoramy Sindelka rozegrał swój grande finale – oto dwie pary w kakofonii myśli i gestów, milczenia i mimicznych zagrywek, niezrozumienia i słowotoku rozegrają swój pojedynek, który – zaryzykuję – i tak nieustająco odbywa się najpierw w ich głowach, a następnie przenosi na wymianę energii pomiędzy osobnikami.

 

Autor obezwładnił mnie jednak najbardziej swoimi przemyśleniami, dotyczącymi słów i języka jako takiego. Niech będzie dla was puszczeniem oka fragment, który przytoczę:

 

„Z przerażeniem przez moment patrzył na to, co zawierał zbiór z jej imieniem: kilka piegów w okolicy obojczyków, gdzie najczęściej zatrzymywał wzrok, gdy rozmawiali, ruch ręki, gdy odgarniała za ucho kosmyk włosów, parę słów, fraz i gierek, które rzucali między sobą jak piłkę, kilka jej wyobrażeń o świecie (znali się zaledwie kilka miesięcy), jakiś zapach, parę rodzajów uśmiechu. To wszystko wybuchło przed zaskoczonym wzrokiem Petra jak pączek niecierpka.”

Petr nie odważył się potem użyć słowa na „m”. Być może za duży kaliber.

 

Dużym kalibrem są też opowiadania Czecha. Lawirują pomiędzy ckliwymi opowieściami wrażliwego chłopaka, ciętą ripostą inteligentnego, młodego mężczyzny i pewnym politowaniem, ale też czułością starca, który przeżył już tyle, że pozostaje mu lekki grymas warg i wzruszenie ramion.

 

Pięknie napisał Sindelka o tym, że nasze imaginacje, wymagania, chcenia, pragnienia, pożądanie i działania są niczym więcej tylko lękiem przed samotnością.