„Zdaję sobie sprawę, że moja opowieść może wzbudzić zamęt i zasiać wielki niepokój. Rozumiem, do jakiego stopnia jest w stanie zbulwersować Czytelników. Bez wątpienia wydawca, który przyjmie na siebie trud opublikowania mego rękopisu, wystawi się na niezliczone przykrości. Może nawet zostać wtrącony do więzienia. Na samym wstępie zwracam się więc do niego z prośbą, by mi z góry wybaczył, że narażam go na najróżniejsze kłopoty. Niemniej jednak muszę jak najszybciej, bez najmniejszej zwłoki napisać tę książkę, ponieważ jeżeli zostanę odnaleziona w tym stanie, nikt nie będzie chciał mnie słuchać ani mi wierzyć.”
Rok 1996. Francja. Marie Darrieussecq – pisarka, eseistka, historyczka literatury – pisze książkę „Truismes” (le truie – świnia, truisme – twierdzenie prawdziwe, ale banalne np. „woda jest mokra” – słowniki wyjaśniają ich używanie, pozycję w logice oraz konotacje z tautologią). Autorka już tytułem bawi się tak, jak będzie się bawić czytelnikiem. W języku polskim dodane zostało „świństwo” – inaczej nie połączylibyśmy tych dwóch wyrazów, a przecież w maciorę zamienia się główna bohaterka i narratorka powieści, a język, którym się posługuje (choć może trafniej byłoby użyć określenia: włada) to zbiór truizmów. I choć w erystyce takie bombardowanie truizmami mogłoby narazić na śmieszność, to w powieści Darriessecq policzkuje, szokuje, gromadzi się i nabiera gargantuicznej formy, przytłaczającej wreszcie czytelnika z taką mocą, że jest zmuszony zastanowić się nad konstrukcją świata. I własnie w tej brzydocie (turpiści byliby zachwyceni) jest największa potęga i wyrazistość tekstu: będziesz na granicy wymiotów, ale przeczytasz do końca, a potem się zastanowisz.
Na niespełna 130 stronach jesteśmy bombardowani wszelkiej maści bolączkami społeczeństwa. Na pierwszym planie jest nasza bezimienna bohaterka. Prosta dziewczyna, opowiadająca prostym językiem, o prostocie świata i mechanizmach, które nim żądzą. Niczemu się nie dziwi, wprowadza nas w stan wkurwienia swoją naiwnością, doprowadza nas na skraj poirytowania swoją bezwolnością, przyzwalaniem na postępujące zezwierzęcenie, ale i reifikację. Czytamy o jej przygodach z poczuciem zażenowania przy równoczesnym wstręcie do owłosienia na jej coraz grubszej skórze; czytamy pełni obrzydzenia przy wzrastającym poczuciu niepokoju i wstrętu do samych siebie. Zaczynamy bowiem widzieć i czuć, o czym chce nam powiedzieć bohaterka. Jak wiecie mam umiarkowaną euforię związaną ze współczesnymi feministkami. Biorąc pod uwagę, że bohaterka jest niewykształconą dziewczyną o usposobieniu, delikatnie rzecz ujmując: naiwnym, która chce sprostać wymaganiom wielkiego miasta; dodatkowo swoją wielkomiejską, dorosłą karierę rozpoczyna od pracy w perfumerii, w której nie jest sprzedawczynią, ale prostytutką, a na dodatkowe grosze zarabia bardziej „wysublimowanymi” zabawami w aquaparku – nie może stanowić punktu wyjścia dla feminizmu zrodzonego w dużym mieście i kształtowanego głównie przez kobiety wykształcone, ale nie wszystkie jesteśmy tak uprzywilejowane, więc… Przerażające jest to, że książką sprzed dwudziestu lat nadal robi w tym temacie (kobiet i ich roli w społeczeństwie oraz relacjach międzypłciowych) niezwykłą karierę.
Mamy tutaj do czynienia z zapisem wspomnień zmaltretowanej przez mężczyzn (i swoją głupotę – a raczej niewiedzę) kobiety, która leżąc w barłogu własnej kryjówki, targana mocą przemiany w świnię, walczy resztkami człowieczeństwa o możliwość opowiedzenia swojej historii. Jednak nie dajcie się zwieść, że francuska proza ograniczy się do historii spełniania zachcianek klientów za zamkniętymi drzwiami perfumerii i kolejnym uderzeniom przemiany: tu kolejny sutek, tu skóra twardsza, zaróżowiona niezdrowo, tu owłosienie, które pojawia się na plecach, tu śmiech, który przeradza się w kwik, kwik… chrum, chrum. O nie, ta proza to satyra (jakże dobijająca) na Francję pod skrajnie prawicowym przywódcom (lewica też ma swoje skrajności i też może dostać rykoszetem – kwestia interpretacji, gdyż jak wiemy żadna skrajność nie jest dobra); na państwo chowające się za zamkniętą granicą, czyszczące społeczeństwo z ludzi „innych”: chorych psychicznie, o innym kolorze skóry, emigrantów, homoseksualistów. Świadomość konsumpcji, świadomość tego jak pozyskuje się mięso – te tematy też wracają jak bumerang, a postać bohaterki tylko je wzmaga przez możliwe kanibalistyczne wątki jedzenia wieprzowiny przez maciorę. Jak smakuje ludzina…
Ta feeria ohydztwa, znacznie przerastająca tę, o której pisał Witkacy w „Do przyjaciół gówniarzy”, podłości, ale i uległości, i akceptacji norm, które bezpośrednio godzą w ludzkie poczucie godności – to majstersztyk.
Nie miejcie sobie za złe, jeśli będziecie się podśmiewać (chrum, chrum). Ciężko się nie śmiać z bohaterki, która pisze:
„Dyrektor sieci posadził mnie sobie na kolanach i zaczął miętosić moją prawą pierś, którą najwyraźniej uznał za nadzwyczaj jędrną. W tamtym okresie mego życia wszyscy mężczyźni byli zdania, że mam niezwykle sprężyste ciało.”
albo
„Bez wątpienia najlepsze dla dziewczyny w dzisiejszych czasach, pozwalam sobie sformułować tę tezę po wszystkim, co przeżyłam, to znaleźć dobrego męża, który nie pije, jako że życie kobiety jest i tak bardzo ciężkie, bo kobieta nie może pracować tak jak mężczyzna, a poza tym to nie mężczyźni zajmują się dziećmi, a wszystkie rządy potwierdzają, że rodzi się ich za mało.”
Najważniejsze, że pomyślicie. Choć przez chwilę. Rebecca Solnit napisała „Mężczyźni objaśniają mi świat”, i ten tytuł byłby tez doskonały dla książki Marie Darrieussecq.
Książka została wydana przez niezastąpione Wydawnictwo KARAKTER; przełożyła Barbara Walicka.