kontrowersyjna Polska przydrożna, czyli road trip Mareckiego

Piotr Marecki (długo by wymieniać liczne wątki jego biografii, tytuły, stanowiska, etc. – wszystko znajdziecie w sieci i zapoznacie się mniej lub bardziej szczegółowo, według potrzeby), którego już zawsze będę kojarzyć z jasielskim wywiadem ze Sławomirem Shutym około roku 2004 oraz Korporacją Ha!art – wydał książkę w powszechnie lubianym i szanowanym Wydawnictwie Czarne pod tytułem zdradzającym treść: „Polska przydrożna”. Wydał i w internecie zawrzało od komentarzy:

 

 

„Jejku jejku co tu się zadziało? Bardzo rzadko dzielę się swoimi opiniami w internecie, ale leży tu gdzieś obok Via Carpatia, leży cała masa reportaży Czarnego i… czuję jakiś duży dyskomfort związany z tym co właśnie przeczytałem. Niestety mega słabo pod każdym względem. Czekałem na tę książkę.”

„Smutna sprawa. Jest sobie krakowski inteligent, wykładowca, żyjący „życiem literackim”. Inteligent wyrusza w podróż, wynikiem której pisze reportaż podróżniczy. Reportaż o wrażliwości poznawczej Cejrowskiego, który zresztą zasadniczo mógłby być profilem na Instagramie, a które Czarne wydało chyba tylko dlatego, bo autor to prezes Ha!Artu.”

„Książka słaba, grafomańska, nie mająca żadnego wpływu na to jak postrzega się Polskę małomiasteczkową i jak ta Polska właśnie wygląda, kim są jej mieszkańcy, jacy są to ludzie itp. .

Nie warta czasu i pieniędzy. Autor po prostu przejechał jakąś trasę w Polsce i powpisywał nazwy miejscowości widziane po drodze i do tego jeszcze nieudolnie, bo widać błędy w tych nazwach i ich kolejności. Do tego widać, że zależy mu tylko na splendorze i tym, aby miał jak najwięcej followersów na Instagramie i to raczej takich nie za mądrych – pokroju sióstr Godlewskich – bo z ich piosenkami można postawić w jednym rzędzie tą właśnie pozycję.

Chyba najsłabsza pozycja Czarnego od dawna, nie wiem, czy autor im zapłacił, za to, aby wydali tą książkę, ale mam nadzieję że był to wór pieniędzy, bo straty wizerunkowe samego wydawnictwa po takich pozycjach są ogromne.
Każdy kto chce przeczytać ten bubel odradzam !!!”

To tylko niektóre wypowiedzi, które pojawiły się na portalu lubimyczytac.pl (zachęcam do śledzenia wątku) o wspomnianej książce. Czytam i czytam – zgodzić się nie mogę. Czytamy inną książkę? Jestem zepsutym mieszczuchem, jak Marecki? Nie widzę kpiny, bo sama mam taką postawę? Co jest ze mną nie tak?

Nie będę owijać w bawełnę – Piotra Mareckiego znam. Choć „znam” to kwestia mocno dyskusyjna, bo czy tak można powiedzieć o człowieku, z którym od czasu do czasu wymieni się kilka zdań na FB, a na palcach jednej ręki zliczy spotkania, w których zamieniło się więcej niż owe dwa zdania i wypiło piwo? Wątpię. Ja wychowałam się w Binarowej, on w Trzcinicy (odległość w km: 16,5). Binarowa jeszcze w Małopolsce, Trzcinica w Podkarpaciu. Na życie wybraliśmy Kraków. Wpiliśmy się w niego oboje, w innych czasach, w innych miejscach, z inną drogą „kariery” i innymi potrzebami, choć części wspólnych można się doszukać. Pewnie gdyby drążyć podobieństw byłoby znacznie więcej (książki, koty, Piękny Pies), ale niech mnie nie ponosi. To by było na tyle tytułem wprowadzenia, żeby nie było niedomówień. Książkę dostałam, ale i tak bym ją kupiła – tak jak kupiłam książkę Moniki Sznajderman „Pusty las”, bo patriotyzm lokalny nie pozwolił mi inaczej. Nie spodziewałam się po niej kompletnie niczego. Nie wiedziałam czy Marecki nabije mnie w butelkę i napisze coś na kształt gagu podróży; czy zrobi z siebie słownego mema, którego zamknie w książce, czy napisze poetycki reportaż i zabije wrażliwością gościa, który w Polsce B, C lub D się wychował i tuż przed ślubem – kroku ku dorosłości – nabrał ochoty na powrót do korzeni i spojrzenie z innej perspektywy na świat, który zapamiętał. Nie wstrzeliłam się z opisem, bo Marecki po prostu wyruszył w drogę, machnął zdjęcia jakby od niechcenia (dokładnie jak to się teraz czyni), nie popadł w sentymentalizm, ani nie zrobił z siebie socjologa, który jak świni do koryta poda rozwiązanie i doprecyzuje czym właściwie jest Polska przydrożna, a już – na miłość nieboską – nie popadł (jak niektórzy chcieliby to widzieć) w moralitet wielkomiejskiego paniska, co to się na podróż po dzielnicach biedy wybrało.

Wsiadamy zatem z Mareckim do auta i jedziemy. Przede wszystkim uczymy się uważności, bo konia z rzędem dla tego, który stwierdzi, że wymieni wszystkie miejscowości, które mija podczas weekendowych wycieczek… w ogóle zwraca na nazwy uwagę. Pewnie część z was – jak ja – tak robi. Ja jestem tym jednak skażona, bo w czasach dziecięcych moja mama katowała mnie zabawą: skąd wzięła się ta nazwa? I tak analizowałyśmy w sposób rozbrajająco amatorski etymologię nazw mijanych miejscowości, najczęściej na trasie Kraków-Binarowa. Weszło mi w krew, zostało do dzisiaj, przeniosłam na młode pokolenie. No więc, jedziemy w tym skwarze z Mareckim (bohaterem), słońce nam doskwiera, patrzymy za szybę, trafiamy na wertepy, kąpiemy się w rzece, śpimy w miejscach, w których niejeden z Was by się nie położył i mijają nam dni i kilometry. Odwiedzamy jego mamę, która mówi gwarą śpiewnie i kusząco (wieśniara, co?), częstuje schabowym i nie jest wyjątkowo przejęta ani wizytą syna, ani podróżą. Po drodze gadamy z miejscowymi – lokalsami, jak zwykło się mówić. Ludźmi, którzy zostali w miejscu, które nie rządzi się modą na less waste – choć żółć jajek jest tam odpowiednia, a kompostownik to nie wyczyn, a coś co po prostu jest; ludźmi, dla których ważne są legendy i opowieści o śmierci i perypetiach rodzinnych, alkoholowych i traumach; ludziach, dla których nie brzydotą a ozdobą jest krasnal ogrodowy i opona pociągnięta farbą olejną pozostałą po malowaniu „czegoś”. Marecki prosto – tak jak proste są rozmowy i język (również nasz – bywalców forów, użytkowników messengera i innych komunikatorów) – pisze o kolejnych miejscowościach, kolejnym folklorze, kolejnej Polsce – bo nie tej, którą widzimy z okna naszej bańki. Jedzie niezłomny w swoim innym, odmienionym, wybranym podejściu do życia. Pokazuje, że do rozmowy trzeba pretekstu, ale pogadać można zawsze. Odsłania bolączkę wyludniania się nikomu nie znanych miejscowości, miejscowości o których czasem powie się głośno przy okazji śmiertelnego wypadku lub zabójstwa i zapomina po dwóch dniach nazwy, regionu, powiatu, województwa. Litania tych nazw-widm, która zajmuje sporą część książki to nie zapychacz – to próba pokazania w jak wielu miejscach jest życie, jest Polska – tylko po prostu nas to nie interesuje. Marecki odsłania prawdę, którą tylko pozornie znamy. Nie chcemy naszych wspomnień, pochodzenia, znajomych, rodzin stawiać w świetle prymu sklepów wielobranżowych ukrytych w blaszaku, zapraszających kiepskim szyldem; ale taka jest prawda. Pewnie, że działamy – jak Marecki uogólnieniem – ale gdyby się przyjrzeć, gdyby zatrzymać się pod barem, który wątpliwie przechodzi kontrolę sanepidu i zapytać pierwszą lepszą osobę o cokolwiek dostajemy właśnie takie obraz: Polski zapomnianej, Polski marginalizowanej, Polski przydrożnej. Szybciej spotkasz tu Heńka, który posiada co drugi ząb – bo najważniejsze, że gryzie, niż fashionistkę, która tuż po ukończeniu wymarzonych studiów wróciła do tej-Polski oferującej jej pracę ekspedientki lub specjalistki w podupadających zakładach produkujących wieszaki.

Ale nie o stereotypach chcę pisać, nie o warstwie powierzchownej. Bo w pewnej prowokacji, której dokonuje Marecki – zarówno w stosunku do rozmówców, jak i czytelnika – wiszą tematy ludzkie i wynikające wprost z wyciągnięcia sobie kija z tyłka. Dialogi i język jest taki, jakim się posługujemy na co dzień. Zderzenie modnej diety z kebabem jest właśnie takie jakie jest – Panie weź Pan nie dziwacz, zjedz Pan świniaka – świeżo bity. Od mowy noblowskiej Olgi Tokarczuk najmodniejszym słowem używanym we wszelkich kontekstach, tematach i narracjach jest czułość – ileż ja jej odnajduję w „Polsce przydrożnej”! Duch narzeczonej, który podróżuje razem z bohaterem, myśl o niej, tęsknota, opowieść o drodze. Koty, którym dedykowana jest książka. Niekończąca się lista zapomnianych miejscowości. Pustostany, ruiny, chylące się pod ciężarem lat i zniszczeń domy, magazyny, resztki architektury. Wyboiste drogi – „wypierdziane”, jak się u mnie mówi, na których naprawę nigdy nie można załatwić pieniędzy albo się nie opłaca, poza tym… tam miedza i własność prywatna coś znaczą i nie zawsze się parę metrów ojcowizny odda za flaszkę. I to wspomnienie o PGR-ach.

Nie przyklejam zatem książki Mareckiego do innych. Nie wrzucam w gatunek, nie klasyfikuję. Wcale nie chcę dostać innego produktu; wcale mi się nie marzy dorabianie ideologii do jego pomysłu. Może nawet myślę sobie: wydał – bo mógł. I dobrze, może ktoś pojedzie jego trasą i sprawdzi bary; może zweryfikuje nazwy widmowych miejscowości, może będzie chciał znaleźć zaangażowaną panią burmistrz i zapytać czy tych dzieci do komunii faktycznie tak mało idzie. Może odnajdzie swoją Polskę przydrożną, może zauważy, że wcale nie dostrzegał tak wiele w trakcie swoich wyjazdów. A może książka Mareckiego zostanie po prostu zapiskiem z podróży mieszkańca dużego miasta, który zabrał wielkomiejskie przyzwyczajenia i z uporem maniaka realizował życie-którym-żyje w kraju tym samym, a jednak innym.

„Siedzimy razem w wannie po jakiejś imprezie. Ja bawię się z kotami, które na ręcznikach zrobiły sobie drugą wieżę. Ola czyta, wyrzuca na podłogę kolejne kartki i mówi:

  • U ciebie, Maro, same scenki, anegdotki, zero ple, ple. W sensie w tym naszym kręgu kulturowym to musi tak być, że jak coś opisujesz, nawet jak to jest śmieszne, to później powinien nastąpić taki moment zadumy, eseju, czegoś mądrego, wytłumaczenia. Takie ple, ple. Jak taki Bobkowski na przykład pisze te scenki, nawet śmieszne one są, to potem są rozważania, ple, ple. U ciebie tylko scenki, anegdotki. Może jeszcze dodaj jakieś ple, ple?” – fragment książki 

 

 

 

Zdjęcia dzięki uprzejmości Piotra Mareckiego.