„Wiosna 1953 roku. Aldous Huxley eksperymentował z meskaliną w zachodnim Hollywood. Odkryto szczepionkę na polio i wreszcie zdobyto Mount Everest. Umarł Stalin a Elvis Presley ukończył szkołę średnią. Królowa Elżbieta II przygotowywała się do koronacji w opactwie Westminster. John Kennedy i Jacqueline Bouvier zdecydowali się ujawnić swój związek i ogłosili zaręczyny. W Tangerze William S. Burrows pisał Nagi lunch.
W domu w Wellesley w stanie Massachusetts Sylvia Plath pakowała halki, sukienki, spódnice i nylonowe pończochy. Wybierała się do Nowego Jorku.”
fragment z wprowadzenia „Sylvia Plath w Nowym Jorku lato 1953”
Do momentu przeczytania ww książki sylwetka Sylvii Plath rysowała mi się w barwach, mało powiedzieć, szarych i smutniejszych niż islandzkie pustkowia skute lodem. Miałam obraz zdolnej, pięknej i niezwykle wrażliwej kobiety, która pewnego dnia odebrała sobie przy pomocy gazu, to co znakomita większość z nas uważa za największy skarb, cenniejszy niż wszystkie bogactwa ziemi – życie. Poczołgałam się z powrotem do łóżka i naciągnęłam prześcieradło na głowę. Ponieważ jednak przepuszczało światło, wtuliłam twarz w poduszkę, żeby stworzyć złudzenie, że jest noc. Zastanawiałam się nad tym, czy nie należałoby może wstać, ale nie mogłam znaleźć żadnego powodu.
Nic na mnie nie czekało. – pisała.
Przez lata utrwalałam w głowie ten upadły, niemal męczeński wizerunek. Zapomniałam, że nie ma człowieka w stu procentach ogarniętego mrokiem. Każdy, ale to każdy ma w sobie zarówno mrok jak i pokłady światłości; obok własnego udręczenia momenty pełne życia i radości. Obok mleka z chlebem są też miseczki kawioru, zjadane pospiesznie w całości.
Elizabeth Winder odczarowała mrok Sylvii i nadała jej młodzieńczej werwy amerykańskiej dziewczyny, która jest ambitna, pełna marzeń i uśmiechu, a miejsce depresji zajmują szminki Revlona i kapelusze. Autorka zabiera nas w świat upalnych dni w mieście 1953 roku. „Madmoiselle”, niezwykle opiniotwórczy magazyn wyciąga rękę do energicznych i wyzwolonych młodych dziewcząt i umożliwia staż 20 niezwykle zdolnym kobietom. Wśród nich jest Sylvia Plath. Nie czekajcie na portret psychologiczny naszej bohaterki. Ta książka to studium świata mody 1953 roku, to dziennikarze, celebryci, bohema i polityka zaklęte w amerykański sen. Nowy Jork jest lepki, nie tylko od potu, ale plotek i wymagań wobec młodych kobiet. Lato jest wyjątkowo gorące, dziewczyny marzą o zostaniu modelkami, magazyny dokonują metamorfoz pielęgniarek i udowadniają, że każda z kobiet może być okładkową pięknością. Vogue forsuje wizerunek dojrzałej kobiety z wyższych sfer, z mocnym makijażem i obowiązkowym kapeluszem, a Madmoiselle stawia na młodość, naturalność i dziewczęcy urok – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak już zostało.
Autorka ukazuje Sylvię jako lubiącą się opalać dziewczynę. Ubraną w sposób przemyślany i modny. Lubującą się w czerwonych odcieniach szminek i spełniającą wszelkie normy, wymagane przez ówczesne społeczeństwo. Nie jest odludkiem. Jest towarzyska, pije tanie piwo, uczestniczy w kolacjach i lunchach. We wspomnieniach towarzyszek tamtych niezapomnianych wakacji jawi się jako taka jak one. Tylko czasem ktoś pomyśli o jej wewnętrznym bólu, czasem przebijającym się przez rozjaśnione słońcem loki opadające na twarz i perły na szyi.
Być może Elisabeth Winder nieco po macoszemu potraktowała drugą stronę Sylvii, być może za mało czasu poświęciła złożonej osobowości na rzecz opowiedzenia słonecznej, nowojorskiej historii, ale to nie umniejsza lektury. Jest napisana wartkim tempem, okraszona zdjęciami, fragmentami dziennika, wspomnieniami koleżanek. Jest świetną pozycją zarówno dla fanów poetki, jak i tych, których fascynuje obyczajowość danego czasu.
Dla mnie ogromnym atutem było opisanie lat 50′ w taki sposób, że uśmiechałam się co jakiś czas widząc w sobie po prostu młodość, głowy pełne marzeń i kobiety. Takimi kobietami były wszystkie kobiety, które marzyły. Kobiety wszystkich pokoleń.
Idźcie i czytajcie! Wydawnictwo Marginesy – jak zawsze w formie.
Jest 11.02.2018 roku. Dziś mija 55 lat od samobójczej śmierci Sylvii Plath.