Mianownik: kto? co? Tłuczek.

„Bracia mężczyźni, uwierzcie w słowa umierającego, kiedy mówi wam, że poczucie winy jest pojęciem bezużytecznym. Rodzaj żeński praktykuje nową formę drapieżnictwa: masakruje nas wstydem. Musimy kontratakować, bo inaczej okaże się, że na próżno poświęciliśmy tyle wytrwałości, żeby zbudować świat. Czyżbyśmy wykonali całą tę robotę, żeby dać się ostatecznie sprowadzić do nic nieznaczącego elementu, drugoplanowej roli, dać się wyprzedzić przed metą i ograbić z naszych dokonań? Cóż one takiego zrobiły dla świata, tak naprawdę? Kim byli najwięksi odkrywcy, pionierzy, założyciele? Kto zmienił los człowieka od czasów prehistorii, wynalazł ogień i koło, narzędzia i polowanie, rolnictwo i mechanizację? (…) Zawsze chcą udowodnić, że potrafią działać równie dobrze jak mężczyźni.”
„Zielone Sari” Devi Ananda, fragment

Przeważnie, do czego przyznaję się z poczuciem zażenowania i występującym rumieńcem, nie zwracam uwagi na postacie. Przyjmuję, że są – tak jak rytm powieści, jak jej melodia, jak język, tło, didaskalia, cokolwiek co teraz wymyślę i wrzucę w składową. Kilkukrotnie zdarzyło mi się oczywiście, czuć niezwykłą miętę do postaci, ale te były niemal tytułowe, wybijające się na tle reszty widm, błyszczące jak cekiny na sylwestrowej sukience. W książce Katarzyny Wiśniewskiej postacie są tak widoczne, tak pełnokrwiste, tak realistycznie zbudowane, że zamazały mi całą resztę – ale nie umniejszyły całości. Dziadek Wincenty to jeden z najlepiej skonstruowanych bohaterów z jakimi przyszło mi się mierzyć w literaturze. („mierzyć” jest jak najbardziej uzasadnione).
Po pierwsze: język
Nie da się go analizować jednowymiarowo. Język przyjmuje tutaj wielorakie, pierwszoplanowe role. Sama powieść używa surowego, twardego języka, który nie sili się na budowanie zdań z lekkim uśmiechem. Nie wrzuca ironii, nie puszcza do czytelnika oka. Jego brutalność i nieprzekoloryzowanie wcale nie ułatwia nam odbioru powieści – wręcz przeciwnie, staje się chłostający, wymagający, a przez pewną dozę „niedopowiedzeń” jeszcze bardziej skłaniający do rozpędzenia się wyobraźni. W przypadku tej powieści wizje, które odważymy się zbudować w głowie sprowadzą na nas emocjonalną gehennę.
Dodatkowo o języku, a raczej jego braku, można mówić w kontekście międzyludzkich relacji – tych, między najbliższymi członkami rodziny. Oto zawoalowany, erotyczny taniec ojca i córki, ojczyma i matki, babki i wnuczki, matki i córki. Każda konfiguracja to szczyt maskowania przez język realnej groźby, niezadowolenia, podłych intencji. Brud, fałsz, myślowa konspiracja.
Jakże i mi zabrakło języka w gębie, kiedy z tych patchworkowych opowieści zaczęła wynurzać się bezkompromisowo przerażająca całość…
Po drugie: patologia
Chcielibyśmy, aby to określenie było zarezerwowane dla narkomanów, osiedlowych neonazistów z wątpliwym rozumieniem ideologii, którą wyznają albo alkoholików spod dawnych GS-ów. Niestety. Wiśniewska wprowadza w obejmującą trzy pokolenia opowieść patologię pedofilii, erotycznego rozbuchania, tyranii, deprecjonowania żeńskich przedstawicielek rodziny. Patologia to wyzwiska, które czasem są zdrabniane! Wyzwiska, które mają być pieszczotliwe (znowu język!):

“Nazwał ją foremką, co znaczyło, że jest w dobrym humorze, bo foremka to zdrobnienie do ofermy. Teresa uśmiechnęła się zawstydzona”.

Po trzecie: skażone kobiety
Złe oblicze patriarchatu, który ewidentnie dostaje tu w pysk mokrą szmatą i nie dostaje chusteczki na otarcie jest tu nie tyle spersonifikowane w Wincentym czy Rycerzu; jest przeniesione na dysfunkcje, które wywołuje w kobietach. A te, jak zarażone już na poziomie genów przenoszą z pokolenia na pokolenie ciężar poddaństwa, nerwic, kompulsywności zachowań i czczenia rytuałów. Kobieta za kobietą – wybiera oprawców, wybiera nie partnerstwo a podporządkowanie. Nie spełniają się i nie odnajdują w społecznych ani rodzinnych rolach. Niby wyzute z podstawowych emocji szarpią się ze sobą, z życiem, z oprawcami. Z tymi oprawcami, których równocześnie wynoszą na ołtarze wyśnionych miłości i fantazjują nie wiedząc o wewnętrznym pokiereszowaniu. Ciche zmaltretowanie.
Po czwarte: Kościół
Czytajcie uważnie. Kościół milczy tak samo jak Jezus umartwiony na krzyżu nad łóżkiem bohaterki „Kwaśnego jabłka” (tutaj). Milczy i chowa jak proboszcz pod stułę to, co niewygodne, to o czym język nie musi mówić, a oczy nie muszą widzieć. Nawet jeśli głowa wie… niemniej odniesienia do kościoła katolickiego, a zwłaszcza do liturgii uważam za najmniej udane. Myślę jednak, że i tak uderza to w odpowiednie struny i wystarcza, aby w głowie czytelnika rozpętać, nomen omen, piekło.
Po piąte: opozycja
Autorka staje okoniem do świetnie mającego się obrazu radosnego dzieciństwa w czasach lat 70., 80. czy 90. A nie! A nie będzie kaczego mydła i taplania się w wiejskiej rzeczce! Nie będzie podkradanej czekolady i plecenia wianków na okwieconej łące, wspomnień o smaku oranżady. Będzie za to obraz żyłowania na wycieczkach górskich z dziadkiem, który wymaga siły i tempa, który przepytuje ze szlaków i czyha na kolejną odznakę, a to wszystko osmoli wspomnieniem panów w garniturach, siedzących w oparach dymu tytoniowego, którzy niczym nie przypominają miłośników górskich wycieczek pieszych – ani w tempie ani spacerowo. Będzie sklep wielobranżowy, w którym próżno szukać zapachu świeżego pieczywa, ten bowiem będzie się mieszał z zapachem gwoździ o poranku. Dziadek Wincenty nie poczęstuje ciepłą bułką – on kupi ją tylko dla siebie. Zatem nie znajdziecie tu analogii do „Guguł” czy „Po trochu”, nawet do „Lat poniżej zera”.
Ponadto, Katarzyna Wiśniewska uderza w mnóstwo strun: braku dziennikarskiej rzetelności, zmyślania faktów i postaci, afer, które podnoszą poziom czytelnictwa; mówi o nizinach i wątpliwej dziennikarskiej szczerości. Nie zabraknie wątku aborcyjnego, który daleki będzie od wymuskanego obrazu przeszklonej kliniki. Nie pominie też pakowania kanapek na daleką drogę do Frankfurtu i pokazania wyższości człowieka, który zna niemiecki – teraz ty tu rządzisz, ty – władco języka. Autorka rozszarpie chronologię wydarzeń tak jak rozszarpane są wnętrza opisywanych kobiet. Wprowadzi czytelnika w pozornie chaotyczną matnię, z której strona po stronie, epizod po epizodzie, tłuczek po tłuczku wynurzy się wizja odbierająca mowę.
Najmocniejszy debiut jaki czytałam.

Katarzyna Wiśniewska

„Tłuczki”

Wydawnictwo Nisza