O, Choroba

Kiedy siadam do pisania moje oczy wciąż są wilgotne. Kiedy zapisuję to zdanie przez moją głowę przewija się, jak w najgorszym filmie, wiele obrazów chorych dzieci. Nie wiem czy wiecie, ale przez ponad sześć lat pracowałam w szpitalu dziecięcym. Wiele razy dziękowałam w myślach (sama nie wiem komu), że w moim szpitalu nie było dzieci chorych na nowotwory, choć to właśnie u nas mogły to odkryć. To jednak nie znaczy, że dzieci, które poznałam, nie cierpiały. To nie znaczy, że nie mierzyły się z ciemnością. To również nie znaczy, że wszystkie wiedziały, co się z nimi dzieje. Niektóre nie wiedziały. Choć czy wiemy to na pewno? Kiedy piszę, przypominam sobie doświadczenia z nowotworem moich bliskich: rodziny, znajomych i dalszych znajomych. Niektórzy już odeszli – przez drzwi, które zobaczycie. Ja też nie wiem czy za nimi są wieczne radość i szczęście; że tam nic a nic już nie boli. Albo czy za nimi jest tylko wielki błękit. Nie wiem czy jeśli zaadresować do nich list, pisząc „niebo” i wysłać balonem napełnionym helem, to do nich dotrze, ale chyba wcale nie to jest najważniejsze. Komiks „O, Choroba” z tekstem Bogusia Janiszewskiego i rysunkami Maxa Skorwidera z Wydawnictwa Agora dla dzieci – bo o nim mowa – jest jak cały zastęp białych krwinek, które naprawiają myśli; jest, jakby to powiedział Albus Dumbledore…

 

 

„Szczęście można znaleźć nawet w najciemniejszych czasach, trzeba tylko pamiętać, aby zapalić światło.”

Ta cała historia zaczyna się zupełnie niepozornie, jak wiele innych historii. Kiedy do Adeli przybywa nieproszona gościni – dziewczynka jest zbulwersowana. Przypomina to trochę wariację na temat znanej nam wszystkim doskonale bajki o Królewnie Śnieżce. Mamy sobie całkiem miłą dziewczynkę, nawet jeśli nie nosi korony, a tu znienacka pojawia się Baba Jaga z czerwonym nosem i prawdziwie jędzowatym wyglądem i podaje zatrute jabłko. Bach! I po robocie. Tu sprawa nieco się skomplikowała. Wizyta Choroby (tak, dobrze przeczytaliście) staje się niemal dwuletnią walką o powrót Zdrowia, które to wybrało się na wakacje. A jak Zdrowie opuszcza swojego człowieka, to wiadomo, że trzeba zrobić absolutnie wszystko, żeby wróciło. U niektórych trwa to tydzień, a u naszej bohaterki znacznie, znacznie dłużej. Choroba Adeli to nie przeziębienie, to nie grypa, to nawet nie wyjątkowo paskudne zapalenie płuc. Choroba Adeli, to białaczka, a z tą delikwentką nie jest łatwo.

Duetowi Janiszewski & Skorwider znów się udało. Stworzyli komiks pełen rozbrajającego humoru; wypełniony miksem skrajnych emocji: od gniewu, przez smutek, po radość. Szpitalny oddział zamienili w miasto wypełnione odjechanymi postaciami, które miały remedium na wszystko – nawet, jeśli go nie miały. Mikrosystem, onkospołeczność, slang i żarty, z których było mi tak trudno się śmiać, choć przecież wiedziałam, że w obliczu choroby humor bywa najlepszą obroną, najbardziej skuteczną tarczą. Boguś Janiszewski obszernie opowiada o genezie powstania komiksu, wymienia osoby, który służyły mu radą, rozmawiały z nim i opowiadały historie. Niektórym z napotkanych ludzi zawdzięcza bohaterów, innym wiedzę, a jeszcze innym pomoc merytoryczną. Nie potrafię ocenić czy Janiszewskiemu udało się oddać dziecięce emocje, które pojawiają się u nich w tak skrajnej i trudnej sytuacji. Nie byłam chorym dzieckiem, nie mogę nawet próbować utożsamiać się z uczuciami, które w nich dominują. Podskórnie jednak mam wrażenie, że gdybym była w takiej sytuacji, ta książka mogłaby mi pomóc. Może nawet poddać pomysł, jak taką Chorobę oswoić; może nawet się z nią zaprzyjaźnić, co zresztą czyni główna bohaterka. Fantastyczny jest scenariusz komiksu. Przeprowadza czytelnika przez różne etapy choroby, w dodatku świetnie dawkuje pewien poziom zdenerwowania, ale też wyciszenia, nadziei, złości. Najpierw jesteśmy wściekli, że Choroba w ogóle się zjawiła (nawet jeśli lubi kakao i bywa zabawna); potem całkiem ochoczo, wraz z Adelą i Chorobą wybieramy się w podróż do wnętrza organizmu, żeby nauczyć się kilku kwestii związanych z budową ciała, z organizacją jego pracy. Poznajemy przy tym np. szefa układu odpornościowego, który rozbawi dorosłych (mam wrażenie, że facet jest reprezentantem wszystkich szefów tego świata;). Jest to też część, w której trochę czułam się jak uczestniczka kreskówki „Było sobie życie” Alberta Barillé. Potem jest mrok, trudniej też czytać. Bo zapadamy się w Chorobę, jak Adela. Nagle zostajemy w szpitalu, nagle nie mamy już planów urodzinowych ani nie myślimy o występie tanecznym, nagle nie mamy już najlepszej przyjaciółki, bo czas i choroba weryfikują również nasze relacje międzyludzkie. Z wielką jednak empatią Janiszewski tworzy dialogi i choć są naszpikowane żartem do szpiku (ha! do szpiku!), to wciąż czuć w nich ciężar sytuacji, w której znajdują się bohaterowie. Ten komiks, choć skupia się na małych chorowitkach, to pokazuje jak wiele osób jest zaangażowanych w proces chorowania-leczenia. Rodzice (bywają zagubieni i czasem to właśnie dzieci stają się ich przewodnikami po chorobie); personel szpitala (tak samo kochany, jak i wymagający, bo przecież czasem trzeba rządzić na rozbrykanym oddziale twardą ręką); lekarze (to oni muszą w sposób zrozumiały dla dziecka czy nastolatka przekazywać informacje o postępach lub ich braku; dawać nadzieję, a czasem zabierać; to oni też żyją w świadomości, że nie wszystkich uda się uratować); dzieci, które nie zachorowały i zostały w „normalnym” świecie – czasem nie rozumieją, czasem chora koleżanka czy kolega przestają być atrakcyjni, a czasem można się przekonać, że największy gagatek, który nieustannie nam dokuczał stanie się dla nas największą podporą, a może kimś więcej? Tak, możemy przyjąć, że w komiksie pojawia się nawet nastoletnie love story, które bywa kompletnie absurdalne (choć uważam, że romans ze stojakiem na kroplówki ma w sobie niesamowity potencjał).

 

 

 

Janiszewski nie tworzy przegadanej historii. Znajduje jednak miejsce na część edukacyjną, która pozwala zrozumieć procesy chorobowe toczące się w organizmie; wplata watek obyczajowo-komediowy, którym opowiada o relacjach na oddziale, prawach, które tam panują, ale również uwypukla trudną przyjaźń Adeli i Choroby. Gratuluję też próby opisania badań, którym może być poddane hospitalizowane (albo i nie) dziecko. Te krótkie wtręty o tym, co boli, a co nie; czego ewentualnie można się bać, a co jest przereklamowane, są doskonale przemyślane i nadają książce pewien uniwersalny charakter. Rezonans magnetyczny, rtg, usg… wreszcie ktoś napisał o diagnostyce obrazowej bez opowiadania bzdur o świeceniu w ciemności, albo nie silił się na opisywanie działania MRI. Uf! Obawiałam się, przeczuwając w trakcie czytania, że autorzy opowiedzą też o śmierci, jak Janiszewski poradzi sobie z tym fragmentem. Niesłusznie. Właśnie tak się odchodzi. Po cichu. Innym robi się smutno. A ostatnie spotkania bywają naprawdę dziwne. To ostatnie spotkanie Adeli i Wiki jest zresztą też piękną lekcją o ludziach. Zachowujemy się tak, jakbyśmy byli niezniszczalni, jakby zawsze było dla nas jutro, albo kolejna godzina. Ileż to razy słyszeliśmy, że ostatnie słowa skierowane do nagle zmarłej osoby były okrutne czy zwyczajnie niemiłe. Pewnie, że nigdy nie możemy tego przewidzieć, ale może to lekcja, aby starać się zawsze być fajnym dla innych?

„Rok z hakiem po wyjściu ze szpitala byłam w centrum handlowym. Miałam wtedy jazdę na pierścionki. Nosiłam je na każdym palcu. I w sklepie nagle zobaczyłam Wiki. Zatkało mnie. Zresztą Wiki chyba też.

  • Cycki ci urosły. (Wiki*)

  • Idiotka. (Adela*)

 

 

 

Nie zapominajmy jednak, że „O, Choroba” zgarnęła nominację w kategorii graficznej w nagrodzie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. Max Skorwider charakterystyczną dla siebie kreską rysuje historię Adeli i Choroby plansza po planszy, zabierając czytelników w najróżniejsze światy. Jest w tej rozchwianej, nieco pokracznej kresce Skorwidera urok, który nadzwyczaj dobrze sprawdził się w tej historii. Kolorowe postacie pojawiają się na sterylnym białym tle z konturami budynków czy elementów wyposażenia. Wszystko, co otacza Adelę Skorwider rysuje w nieco chłodny sposób, sterylny właśnie i zimny – zresztą tak kojarzą nam się właśnie szpitale. Przynajmniej tak odczytuję intencję autora. To czyste tło stawia też w samym centrum bohaterów opowieści, co wskazuje, że najważniejsza jest właśnie ich historia. Kolory, którymi malowani są Adela, rodzice czy nieszczęsna Choroba sprawiają, że to właśnie na nich koncentrujemy swoją uwagę, a świat wokół traktujemy jako dodatek, w którym jesteśmy zawieszeni. Inaczej mają się sprawy wewnętrzne, czyli podróż do wnętrza organizmu. Tam kolor jest wszędzie, zupełnie jak w śnie Wampira, co z jednej strony rozumiem jako mrugnięcie do czytelnika okiem (bo przecież graficzna wizja komórek wszelkiej maści czy imprezy wirusów i bakterii nad basenem to też rodzaj snu, bo tworzy go wyobraźnia Maxa Skorwidera); z drugiej realnie pokazuje pewną odrębność przedstawionych światów. Tak, jak znajdujemy humor w warstwie tekstowej, tak nie sposób nie uśmiechać się, patrząc na ilustracje. Samo przeobrażenie Choroby z Baby Jagi do lubianej ciotki, które odbywa się również w pewnym złagodzeniu jej wizerunku, zasługuje na uznanie. Fantastycznie przedstawione emocje, którymi tryska Adela – grymasy, rozdarta buzia, czerwony nos, zapłakane oczy. Świetnie odmalowane urządzenia szpitalne i bardzo realistyczne elementy, które są nieodzownymi towarzyszami szpitalnej bytności: wenflon, zdjęcie RTG (no, tutaj dyskutowałabym w kwestii realizmu;), sala operacyjna z jej charakterystycznymi lampami i budzącym grozę stołem czy tajemniczy chłopak Adeli, z którym jest dosłownie połączona (szczęśliwie nie na wieki wieków) – stojak na kroplówkę. Zastanawiałam się też nad inspiracjami Skorwidera w kwestii lokacji, które stworzył. Ośrodek apetytu, to kuchnia, która przywodzi na myśl wszystkie filmowe kuchnie w hotelach. Kojarzycie filmy sensacyjne, w których jedna ze scen, to ucieczka przez wielką kuchnię, w której błyszczą noże, para bucha teatralnie właśnie w momencie najazdu kamery na uciekiniera, a przepychani kelnerzy w idealnie białych koszulach rozrzucają fantastyczne potrawy wszędzie wokół, sami uderzając o srebrne blaty? No właśnie. Tak pracowała moja wyobraźnia, kiedy zobaczyłam grandę zorganizowaną przez sterydy. Moją ulubioną postacią jest Wampir, któremu Skorwider nadał wygląd faktycznego Wampira Nosferatu z „Nosferatu. Symfonia grozy” – filmu z 1922 roku, który wyreżyserował Friedrich Murnau. Oczywiście nie mam tu skojarzeń z ekspresjonizmem niemieckim, ale z samym wyglądem bohatera. Jak się domyślacie, bohater wcale nie zawdzięcza ksywki temu, jak wygląda. Po prostu nie odwracał nigdy wzroku, kiedy pobierano mu krew. Kozak. „Jesteśmy blasty z niebezpiecznej kasty!” – komórki, które organizują się w gangi, siejąc spustoszenie w mieście-organizmie, to prosty i doskonały pomysł. Oczywiście można tam znaleźć zblazowanego blasta palącego papierosa, który z politowaniem patrzy na młodego blastowego junaka, który zapala się do rozwałki ekstremalnie szybko. Max Skorwider przedstawia w krzywym zwierciadle absolutnie wszystkich i nikogo nie oszczędza. No, może lekarza. Za to cała reszta bywa i śliczna, i brzydka, i całkiem pospolita. Na stronie 99 znajdujemy obraz siostry Tereski w stanie wzburzenia. Na czarnym tle, z różowym dyskotekowym odcieniem szminki (z dyskotek pod koniec lat 80.), z paszczą rozdziawioną, brwiami srogo ułożonymi, wzrokiem (okiem) rozbieganym, jawi się jako najgorsza mara. Cudna. To częste przerysowanie jest magnetyzujące i sprawia, że w najbardziej mrocznej opowieści znajdujemy coś, z czego możemy się pośmiać. Wierzę, że humor Skorwidera jest zaraźliwy absolutnie dla wszystkich.

 

 

 

Już dawno żadna książka/komiks nie zrobiły na mnie tak wielkiego wrażenia. Zapewne ma w tym niemały udział sam temat, jednak umówmy się – można to było schrzanić. Udało się stworzyć uniwersalną opowieść, która uwrażliwi małe dzieci, pokazując im jak wielkie mają szczęście będąc zdrowymi, ale też pokaże, jak być dobrym przyjacielem dla kogoś w potrzebie. Głęboko wierzę, że dla dzieciaków i młodzieży borykającej się z chorobą to wydawnictwo może być kolejną pigułką, która prowadzi do zdrowia. I ta wcale nie będzie smakować gorzko.

Jeśli dobrnęliście do końca, to zróbcie coś dobrego i kupcie tę książkę. Dla siebie: bo czasem potrzebujemy takich lekcji; dla dzieci: bo warto uczyć empatii i wrażliwości; dla chorych dzieci – bo wierzę, że w tej książce mogą odnaleźć światło; dla Fundacji ISKIERKA, bo to do nich trafi dochód ze sprzedaży książki.

 

 

___

Informacje o fundacji znajdziecie:

www.fundacjaiskierka.pl

FB:@fundacja.iskierka 

IG: @fundacjaiskierka