„O kotach”. O moim też.

„KOT – pan, mistrz, nauczyciel; w języku starożytnych ludów także 'ten, który jest prawowitym właścicielem’; obsesja; obiekt kultu, modlitw i nadrzędny cel życia 'kociarzy’, czyli wyznawców jednej z czterech wielkich religii monoteistycznych.

„SPIEKOTA – stan psychosomatyczny objawiający się poczuciem dojmującego zmęczenia połączonego z narastającym zniechęceniem. Najczęściej występuje z powodu wielogodzinnej obecności kota na 'zajętej’ części ciała (np. na dłoniach podczas pisania na klawiaturze, nierzadko na twarzy podczas właściwego snu).”

Definicje pochodzą z „Małego słownika wyrazów kocich i kociojęzycznych” Przemysława Wechterowicza z ilustracjami Marty Ludwiszewskiej, wyd. Media Rodzina

Był taki moment, że w moim domu były cztery koty. Moja mama – nadrzędna kociara – przygarnęłaby każdego, tak podejrzewam. Oczywiście miewa przebłyski zdrowego rozsądku, ale warta jest opowiedzenia pewna historia. W domu było ich już trzy: Lola – majestatyczna kotka w wersji „luxury dachowiec”. Ekstremalnie zadbana. Myła się ciągle, z namaszczeniem i pieczołowitością kronikarza lizała swoje futerko nie oszczędzając żadnego miejsca. Znana ze swej majestatyczności, stateczności i królewskiego spojrzenia z wysokości szafek i drzwi (tak, drzwi). Zapisała się w naszej pamięci jako smakoszka kawioru i bitej śmietany podawanej przez moją mamę na blacie w kuchni. Był też Filcu – ten kudłaty myśliwy przypominał miniaturkę żbika. Ten kot, powstały zapewne wyniku krzyżówki kota rasowego z miejskim gwałcicielem miał dzikie spojrzenie leśnego myśliwego. Polował na wszystko, co był w stanie złapać – włączając w to ptaki, za którymi ganiał nie wiadomo na jakich wysokościach (być może do krzyżówki przyplątał się jakiś skrzydlaty, kto wie?). Był moim ulubieńcem. Dokonał żywota w męczarniach i łzach mamy. Ten, który podniósł na niego rękę niech się… sami wiecie. Kolejna była Kelly – prezent od mojej siostry. Kot miły, przytulas, jednak nie odznaczający się niczym szczególnym, choć warto wspomnieć, że miał bystre spojrzenie. I ten ostatni, który ma niezwykłą historię. Wyobraźcie sobie bowiem, że jako włochata kulka z wytrzeszczem gałek ocznych, ledwo chodząca – z widocznym jeszcze brakiem koordynacji – został znaleziony na parkingu niedaleko autostrady. Moja mama ze swym towarzyszem – na motocyklu. „Co zrobić?” – zadawali sobie pytanie, „przecież nie można go tak zostawić!”. I nie zostawili. Dotarł do domu po trzygodzinnej podróży pod kurtką mojej mamy. Grzeczny, przytulony do ludzkiego serca nowej matki. Nic, tylko kochać. Nikt się nie spodziewał, że z wyprawy na Islandię wrócą we troje.

Takie to perypetie z tymi kotami. Mój kot – Tesla, nazwany na część mistrza Nikola Tesli (to pannica, ale kto by się przejmował dopasowywaniem płci, zresztą zarówno Tesla jak i Nikola brzmi nieco z żeńska). Maine coon, 8 kilogramów żywej miłości, mistrzyni skręcania dredów w niewyjaśnionych okolicznościach, postrach furminatorów i gołębi (czyt. obsraluchów krakowskich) lądujących na balkonie. Wyczynowa szczekaczka parapetowa, łowczyni tego, co niewidzialne dla ludzkiego oka, wymuszaczka pieszczot wszelakich, artystka estradowa specjalizująca się w wieczornych murmurandach. Szuja robiąca na złość. Posiadaczka wzroku pełnego pogardy dla gatunku ludzkiego. A niech by mi ją ktoś zabrał, źle o niej powiedział, wyzwał – to ja bym go tak pognała, żeby popamiętał. Kłócić to ja się z nią mogę ja – mruczymy sobie wtedy i miauczymy. Bywa, że nasze konwersacje są długi i pełne ognistej wymiany miau-zdań. Boska wredota!

Jak widzicie jestem pełna pogardy, jak spojrzenie mojego kota, wobec tych zwierząt, dlatego kocham je nad życie! W związku z tą deklarowaną szeroko miłością kolega eR podarował mi pewnego zimnego, grudniowego dnia książkę pod jasnym i wiele odsłaniającym z treści tytułem: „O kotach” z Wydawnictwa Czarne. (Powstał też tom „O psach”, ale z oczywistych powodów nie będę się nim zajmować;) Oto, co tam zastałam.

Stefan Chwin – psudonim Max Lars, Olga Drenda – mieszkanka Mikołowa, dziennikarka i tłumaczka; Piotr Paziński – dziennikarz, eseista; Małgorzata Rejmer – reportażystka, powieściopisarka; Piotr Siemion – prozaik, tłumacz i prawnik; Paweł Sołtys – znany jako Pablopavo, tekściarz, wokalista, muzyk, autor opowiadań. Ale skład, co? I już ten zestaw powinien was przekonać, że warto sięgnąć po ten zbiór opowiadań. Z każdego wyziera specyficzny styl, spojrzenie, ale i ciepło, bo jak sugeruje okładka: „Pisarzom z kotami do twarzy.”

W tym zbiorze nie chodzi tylko o to, żeby dopieścić kocich fanatyków, nie tylko o to, aby pokazać, że ci których czytamy to też – też w te koty wpatrzeni. Oczywiście znajdziecie tu wiele opowieści, przez które zrobi się wam jakoś cieplej, a zima nie będzie już taka straszna. Oko wam się zaszkli, miauknięciem wedrze w głowę i każe spojrzeć czule na wasze własne kocię liżące sobie w tej chwili zadek – a jak! Te opowiadania to jednak sporo przemyconych historii z życia ludzi (zawsze ci ludzie!). Nie od dziś wiadomo, że bajki o zwierzętach to ni mniej ni więcej opowieść o ludziach w przebraniu: pokracznych wróbelków, przestraszonych lwów, walecznych myszek, mądrych kotów… tzn. sów, a zresztą – Bonifacy jest ekstra. I w takie kocie przebranie wprowadza nas już pierwsze opowiadanie Stefana Chwina, który pisze o takiej sytuacji:

„Szła oto na Mazowsze kocia nawała ze Wschodu i z Południa. Przez stepy ukraińskie nadciągały zastępy kotów arabskich, aramejskich, libańskich, kurdyjskich i syryjskich. (…) A najgroźniej przez stepy maszerowały kurylskie bobtaile, które zupełnie nie boją się wody i potrafią przestraszyć nawet niedźwiedzia (…) Za nimi toczyły się przez burzany futrzane kule persów z lalkowatymi twarzami (…) A potem szły przez step koty abisyńsko-somalijskie, dostojne, z ras najstarszych, które całemu pochodowi nadawały wygląd królewski.”

Brzmi znajomo? To mocne otwarcie zbioru.

Szczególne miejsce zajęło w moim sercu opowiadanie Piotra Siemiona pod tytułem „Kotek robotek.” To opowiadanie ściśnie wasze serce, wyrzuci do kosza i tyle. I to po dwakroć, albo i trzykroć, albo i nie wiem czy liczyć. To jakaś quasi futurystyczna wyprawa, która sugeruje przeszłość i przyszłość jednocześnie. Tutaj nie ma szczęśliwego zakończenia. Jest za to miłość i zrozumienie chłopca i dziecka, fantastyczny świat, który tworzy ze swoim trójkątnonosym futrzakiem nasz bohater. W tym opowiadaniu rozprawiamy się z opowieścią o tym kto zasługuje na imię, jak daleko posuniemy się wierząc w przyszłe technologie i wielką, tylko świetlaną przyszłość. Ta proza uderzy w nas klaustrofobią przyklinicznego mieszkania oraz makabrycznej wizji naukowców. A to wszystko w czułych objęciach kota Piotrusia, który podobno jest kotką i małego chłopca. Wyśmienite opowiadanie!

Opowiadania okraszone są niepokojącymi ilustracjami autorstwa Gosi Herby – niech was nie zwiedzie ich forma, którą być może pamiętacie z dzieciństwa. Nie zapominajcie, że diabeł tkwi w szczegółach… i detalach.

Sięgnijcie po ten zbiór. Dzieje się w nim naprawdę wiele, zupełnie jak w życiu z kotami. Tylko pozornie wylegują się znudzone całymi dniami. Pod tymi małymi kopułkami dzieją się niezwykłe rzeczy; tworzą plany przejęcia kontroli nad światem. Sprawdźcie sami.