W moim niewątpliwym zmęczeniu wątkami feministycznymi, które przewijają się od jakiegoś czasu w literaturze myślałam, że nie dam rady czytać kolejnego „świadectwa” o nierównym świecie: świecie, w którym widzę mężczyzn lub mam ich widzieć, jako łysiejących wujków, dręczących ojców alkoholików, pijanych członków amerykańskich drużyn baseball’owych. W tym dusznym świecie, w którym widzę tylko ojców założycieli, a nie matki założycielki snułam wizję pewnego zmęczenia tematem krzyczących miesiączek, nierównych płac i wszechogarniającej kulturze gwałtu. Oczywiście książka Emilie Pine „O tym się nie mówi” z Wydawnictwa Cyranka nie jest niczym odkrywczym, a jednak sprawiła, że płakałam i ściskałam strony z pewną frustracją – autobiograficzną frustracją i pewną kalką, którą tak skutecznie wypierałam z głowy.
Potrzebowałam przeczytać o doświadczeniu, które nie mówi mi jak mam żyć i jak powinnam się czuć, ale które raz po raz zwraca moją uwagę na te drobne elementy rzeczywistości, które bagatelizowałam. Nadal pewien odrzut budzą we mnie opowieści o miesiączkowym wstydzie, jednak doceniam wartość tych opowieści. Nadal nie jestem się w stanie postawić w pozycji kobiety wpadającej w obłęd chęci posiadania potomstwa, ale to nie oznacza, że nie budzi to we mnie refleksji i współczucia. Nadal uważam, że życie nie jest czarno-białe i to, że nigdy nikt mnie nie zgwałcił nie oznacza, że w moim życiu nie wydarzyły się sytuacje, których z perspektywy czasu nie mogę nazwać jako normalne i pełne wzajemnej akceptacji i zgody. Nie mniej ten na poły naturszczykowy pamiętnik, który prowadzi Pine połączony z dojrzałością kobiety już stabilnej czy świadomej – choć nadal stawiającej pytania sprawia, że wierzę, że świat potrzebuje zmian, a młode kobiety potrzebują, aby pokazać im, że nie muszę się bać, czuć wstydu i nie muszą kamuflować się za siłą, której nie mają.
Epizod 1 – alkoholizm
„Jak wszystkie dzieci alkoholików, wykształciłyśmy szczególny rodzaj czujności. Życie nauczyło nas nieufności i radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych. A jeśli kiedykolwiek stanęłyśmy ojcu na drodze, bez skrępowania obrzucał nas wymyślnymi obelgami. (…) Trudno kochać osobę uzależnioną. Sprzątanie po niej i zajmowanie się tymi wszystkimi aspektami jej życia, których nie jest w stanie sama ogarnąć, to trudność zarówno praktyczna, jak i emocjonalna.”
– pisze w pierwszym rozdziale Pine. Jako człowiek, mający z alkoholikami więcej wspólnego niżby chciał i kiedykolwiek komukolwiek życzył odebrałam ten tekst najbardziej. Po raz pierwszy ktoś nie przypominał mi o tym, jak jest ciężko radzić sobie z takimi emocjami jako dziecko: bezbronne, nieprzygotowane, przedwcześnie dorosłe, ale nadal niedojrzałe. Z alkoholizmem spotykamy się tutaj w momencie, kiedy uświadamiamy sobie, że pewien rodzaj współuzależnienia trwa w nas całe życie, a my tylko sprytnie uczymy się sobie z nim radzić. Nikt z nas nie zakleja ran i nie zapomina, nikt z nas nie przechodzi nad wspomnieniami do porządku dziennego i choćbyśmy nie wiem jak daleko spychali je w odmęty pamięci, to te zadry tkwią tam w sposób nieludzki i silny, tak silny jak na początku. Choroba ojca, która zagraża życiu ojca prowokuje naszą bohaterkę i jej siostrę do kolejnej zamiany ról (która wbrew pozorom miała miejsce już w przeszłości): one stały się opiekującymi rodzicami, a ojciec bezwolną kukłą z podłączonym cewnikiem. Z pełną stanowczością padają zdania o tym, że zapracował na taki los, że rok za rakiem dbał i dokarmiał, dopieszczał i głaskał nie tylko marskość wątroby, ale też szereg innych niewydolności. Jak to zawsze w takich momentach: złego diabli nie biorą” i oto tatuś wykaraskał się z większości poważniejszych dolegliwości. Stanął w obliczu zadania: przestraszyć się i zacząć myśleć o tym, że życie ma się jedno, albo stwierdzić, że jest się niezniszczalnym i folgować dalej. Ojciec naszej bohaterki wybrał tę pierwszą opcję. Vivat! Autorka zatem opisuje szpitalne przeżycia, kiedy Grecja jest państwem, którego nie stać na podstawową opiekę medyczną, ba! Nawet podstawowe wyposażenie, jak rękawiczki jednorazowe oraz niedobory personelu i niemoc rodzin. Dodatkowo wchodzi w świat śmierdzący uryną i pozbawiający człowieka zahamowań: trzeba rozebrać, wymyć, przebrać, pogłaskać, rozśmieszyć – zaopiekować się bez poczucia wstydu, lęku, a przede wszystkim – na chwilę zapominając o przeszłości. Pine pisze o zmaganiach w odbudowywaniu relacji z kimś, kto jest ojcem, a jednak obcym; kogo kocha się w jakiś bezgraniczny, naiwny, pierwotny sposób, a równocześnie nie można się uporać z przeszłością.
Pine podkreśla lęki, które bez takich doświadczeń nie są oczywiste. Kiedy umiera jego najlepszy przyjaciel ona myśli o butelce:
„Zaczyna planować [ojciec – przyp. GG] swoje podróże. Słucham, jak snuje te plany, i odczuwam ulgę. Picie zawsze było dla taty sposobem radzenia sobie ze wszystkimi problemami i obawiałam się, że w obliczu tego najtrudniejszego pożegnania będzie szukał pociechy w butelce. Ale chociaż jest zrozpaczony utratą najlepszego przyjaciela, pozostaje trzeźwy.”
Epizod II – brak dziecka
Czytałam pełna współczucia. Żadne inne emocje nie zagnieździły się we mnie w trakcie tej lektury o kompletnie abstrakcyjnym temacie. Jak mogłabym się wypowiadać. Z jednej strony zadaję sobie pytanie o to czy autorka ma do kogoś żal. Czytając, miałam wrażenie, że nawet teraz – pisząc, że jest pogodzona z tym, że tej jednej roli: matki, została pozbawiona na wieki wieków, a równocześnie przebija z tekstu żal o każdy patyczek, który został przez nią zasikany, o każdy zły tembr głosu lekarza czy położnej, o rozkładanie przez medycynę rąk, o swój własny wiek, o naturę nawet, która bezczelnie kradnie nam potencjały jajeczek, które – jak wiadomo już z lekcji biologii i to niezależnie od szkoły, do której uczęszczamy – nie są niewyczerpalne, nie zwiększają się. Paradoksalnie ta jej (autorki) niekonsekwencja, którą – być może mylnie – odnajduję między kolejnymi zwierzeniami sprawia, że jej wierzę i staram się z nią utożsamić. Oto Emilie Pine – kobieta, która pokazuje, że możemy wiele rzeczy przepracować, wiele sobie wytłumaczyć, ale trauma ma to do siebie, że zostaje na zawsze – choć tak bardzo, bardzo mocno pokazujemy jej środkowy palec. Robimy to z takim przekonaniem, że zaczynamy w to wierzyć – i dobrze. Może dzięki temu na końcu książki autorka stwierdza, że ma dobre życie.
Za wszystkie pary, starające się o dziecko trzymam kciuki. Wierzę, że medycyna – jako niezwykle szybko rozwijająca się nauka – da nam możliwości i odpowiedzi na wiele pytań, a zmiany te dzieją się tak szybko, że wiele z zaskakujących przełomów wydarzy się na przestrzeni naszego życia.
Autorce wiwatuję – bo oto ktoś staje naprzeciw nas – czytelników i wywala niezwykle intymne sytuacje na światło dzienne. Nie łudzę się – podejrzewam, że ten zbiór tekstów (ciągle trudno mi nazwać je esejami, choć sama autorka je tak nazywa) jest/był terapeutyczny przede wszystkim dla Emilie Pine, jednak poziom wyflaczenia, który reprezentuje jej proza sprawia, że podziała na wielu, naprawdę wielu innych ludzi. Nie tylko kobiety. Żałuję, że autorka nie skupiła się na swoim partnerze równie mocno, jak na sobie – przynajmniej pisząc o dziecku, a raczej walce o jego posiadanie. Przeżycia kobiet na pewno są dojmujące, ale te skrawki, które dostajemy, a które mają opisywać jej partnera – uwikłanego przecież w to szaleństwo z niemniejszym zaangażowaniem i emocjami jest – jak sądzę – krzywdzące i zamazujące całość procesu, które naznacza szaleństwem dwoje ludzi. Choćby wątek „seksu na godzinę”, który poruszany wielokrotnie i niezwykle fizjologicznie z perspektywy kobiety, zdaje się jakby zapominać o tym, że uczestniczył w tym mężczyzna, który być może miał wtedy problemy z erekcją, który być może chciał uciekać, który być może czuł się zmuszony, który być może – tak jak autorka w innym rozdziale i „innej” sytuacji mówiła: „mnie tu nie ma”. Widzę w tym jakiś szczególny zgrzyt.
Epizod III – krew, owłosienie
O ile pamięć mnie nie myli, w 2017 roku rozpoczął się „nowy trend” na nieogolone pachy, a nawet farbowanie owłosienia – w miejscach innych niż głowa. Z podniesionymi rękoma gwiazdy wszelkiej maści prezentowały swoje owłosienie z dumą i uśmiechem na ustach. Trend nie utrzymał się, nie został zaakceptowany przez znakomitą większość kobiet, zapisał się w annałach, jako wybryk, kolejna feministyczna bzdura, ekstrawagancja, na którą mogą sobie pozwolić tylko artystki, a nie zwykłe kobiety. Pine pisze o swoich doświadczeniach prosto, wysnuwa z nich niezwykle mądre przemyślenia o potrzebie akceptacji, ale też dopasowania się do grupy. Potrzebę tę szczególnie odczuwają kobiety, które nadal są traktowane, jako te, które mają dobrze wyglądać, a dobrze wyglądać, to między innymi – nie mieć tzw. zbędnego owłosienia. Nogi, bikini, okolice odbytu, wąsik – wszystko to nie jest mile widziane. Szczerze? Nie wiem co o tym myśleć. Pine bardzo słusznie przenosi ciężar tego problemu na ten szerszy i globalny. Nieustannie oceniane kobiety mają dość. Nakazy i zakazy, wytyczne i ciągłe bombardowanie nas obrazami idealnych, podrasowanych Photoshopem kobiet z pierwszych stron gazet nie pomaga. Dręczone dietami, ćwiczeniami, konturowaniem, laserem… ale dla kogo?
Nie jestem fanką zarośniętych nóg. Wychodzące, kręcone włosy z bielizny nie są dla mnie estetyczne. Pachy, które są owłosione w momencie letniego pocenia się przybierają dla mnie jeden z najbardziej odpychających krajobrazów komunikacji miejskiej, jaki jestem w stanie zobaczyć w cywilizowanym świecie wielkiego miasta. Nie mniej – jak zawsze powtarzam, że wolność wolnym ludziom, każdemu wedle potrzeb – powtarzając za moim przyjacielem Patrykiem T. (rewelacyjnym malarzem skądinąd). Może zatem najważniejszym przesłaniem, które niesie za sobą opowieść Pine nie jest opowieść o tym, jak się wstydzimy, ale nawołanie do tego, że to co zaakceptujemy stanie się dla nas normalnością, a jeśli będzie nią dla nas – będzie też dla innych?
Aspekt akceptacji czy patrzenia na nas – kobiety – w sposób niezwykle wymagający w sferze wizualnej pojawia się książce kilkukrotnie. Mimo, że o starości autorka nie pisze wprost (przywołuje teraz z głowy tylko fragment o tym, że patrząc na pojawiające się siwe kosmyki włosów u swojego partnera rozczulająco stwierdza, że to znak, iż razem się zestarzeją) wydaje mi się, jak najbardziej na miejscu przywołanie tutaj fragmentu książki Mony Chollet „Czarownice” (Wydawnictwo Karakter), który z kolei niesie z sobą fragment tekstu Susan Sontag z 1972 roku:
„(…) Susan Sontag poświęciła błyskotliwy artykuł problematyce ‘podwójnych standardów’ oceny starzenia się u mężczyzn i u kobiet. Przywołuje w nim słowa jednej ze swoich przyjaciółek, która w dniu dwudziestych pierwszych urodzin ubolewała nad tym, że ‘najlepsze dni swego życia ma już za sobą, a jej młodość odeszła w przeszłość’. Gdy dobiegła trzydziestki, oświadczyła z kolei, że ‘to już naprawdę koniec’. Dziesięć lat później opowiadała Susan o swoich czterdziestych urodzinach (w których ta nie brała udziału), najgorszych rzekomo w jej życiu, a także o tym, że zamierza jak najlepiej wykorzystać ten krótki czas, który jej jeszcze pozostał. Widzę w tych słowach odbicie samej siebie w dniu, w którym organizowałam przyjęcie z okazji mich dwudziestych urodzin, kiedy nie umiałam rozmawiać z moimi gośćmi o niczym innym prócz lęku, jakim napawała mnie myśl, że odtąd jestem stara: byłam tego wieczoru prawdziwą duszą towarzystwa, z pewnością nie mogli żałować, że wpadli.”
Te podwójne standardy prowadzą mnie do:
Epizod IV – płacz nad rozlanym lekiem, czyli doświadczenia młodości
Doświadczenie młodości, swojej młodości, o której pisze autorka jest niezwykle mrocznym scenariuszem – obiektywnie. Choć niełatwo odciąć się od komentowania tych zdarzeń w sposób negatywny: sama chciała, nie słuchała matki, jak ona mogła, skończyła jak wykolejeniec, co to za dziewucha, kto się tak zachowuje, rozwydrzona dziewucha, ale matka przez nią podżyła itp. z tych wspomnień wynika prosta zasada, że nie ma żadnej zasady, która potrafiłaby ocenić, dlaczego wchodzenie w dorosłość bywa takie a nie inne. Mrożący krew w żyłach jest obraz, który maluje przed nami Pine. Pierwszy stosunek w wieku 13 lat, bulimia, granice anoreksji, depresja, poczucie wykluczenia, wstyd przed sytuacją finansową w domu, nakładające się na to problemy wieku dojrzewania, poczucie izolacji, walka o akceptację grupy rówieśniczej, narkotyki (twarde), przygodny seks, życie sprowadzone do nocy spędzanych u obcych mężczyzn, imprezy, prowokowanie, ucieczka z domu, życie na squatach (squat – potocznie, opuszczona nieruchomość, zajęta przeważnie bez zgody właściciela. Skłotersi, albo dzicy lokatorzy (tj. osoby zajmujące taką nieruchomość) swoje postępowanie motywują tym, że walka z wytwarzanym przez władze głodem mieszkaniowym lub odbieraniem dostępu do innych podstawowych dóbr (ziemia uprawna, kultura, edukacja) jest ważniejsza od prawa własności. W wielu krajach squating jest przestępstwem, w niektórych postrzega się je jedynie jako konflikt pomiędzy właścicielem a squatersem, w którym prawo stoi zazwyczaj po stronie właściciela – Wikipedia).
Pine przeprowadza nas przez nocne życie Londynu, wykorzystywanie nieletniego ciała do osiągnięcia własnych korzyści (że niekoniecznie – z tego autorka zda sobie sprawę lata później), kłamstw, problemów z edukacją, zachowaniami na granicy: a wszystko to w pozornej i absurdalnej świadomości nastolatki, która fakt, że nie bierze heroiny sprawia, że ma kontrolę nad swoim życiem. To jest najmocniejsza część książki – nie tylko pod względem tematu i przekazu „wprost”, ale też brakiem moralizowania i siłą konfesji – tak, to konfesyjna proza. To złamanie tabu, to zgoda na kolejną etykietkę: ćpunki, puszczalskiej, nieodpowiedzialnej gówniary, która „sama się prosiła”. Równocześnie ta prawda, która płynie z wyznań autorki sprawia, że nie możemy pozostać bezrefleksyjni i raz za razem lawirujemy pomiędzy emocjami matki, nauczycieli, samej bohaterki. W pewnym momencie tekstu nie oceniamy, nie mierzymy swoją miarą, ale zadajemy sobie pytanie o to czy można zmienić zarówno nastawienie nastolatków do ich samych, jak i społeczeństwa do ludzi „pogubionych”. Czy system może coś zmienić? Czy świadomość może? Czy rodzice mogą? Czy należy te wszystkie sprawy zostawić swojemu biegowi i zastanawiać się potem, jak autorka, czy byłabym/byłbym sobą, w miejscu w którym jestem, taki a nie inny – bez tych wszystkich doświadczeń?
Dajcie tę książkę swoim nastoletnim dzieciom, bo może sprawić, że najbardziej wybrzmi w nich zdanie, które z pełną świadomością wypowiada autorka: żałuję. I choć jej się udało, choć została wykładowcą, choć – a może przede wszystkim – przeżyła, to krzyczy: żałuję.
Epizod V – zgoda
W niejakim podsumowaniu (może odbieram je tak dlatego, że autorka zdaje się być już na takim etapie życia, kiedy potrafi się nim cieszyć) Emilie Pine zabiera nas w najbardziej przerażającą dorosłego czytelnika podróż. Otóż przypomina nam, że niezależnie od doświadczeń i nazbieranych przez dziesięciolecia punktów doświadczenia, skilli i rozwoju postaci jesteśmy narażeni na nowe problemy. Są różne, związane ze zmianą czasów, myśli społecznej, nas samych. Autorka pokazuje, że na każdym etapie życia może nas dopaść coś, na co nie jesteśmy przygotowani, o czym nie myśleliśmy, że może nam się przydarzyć. Zerkam na „Pokolenie wyżu depresyjnego” Michała Tabaczyńskiego (Korporacja Ha! Art.), a następnie przenoszę wzrok na „O tym się nie mówi” i czytam:
„Myślałam, że moja depresja jest oznaką słabości charakteru. Myślałam, że gdybym tylko przestała marnować tyle czasu na skupianie się na swoim smutku, byłabym bardziej produktywna. Pracowałam coraz więcej, aby ukryć depresję. Czasami byłam tak zmęczona i przybita, że zamykałam drzwi gabinetu, gasiłam światło i kładłam się na podłodze. Czułam się, jakby dusił mnie koc utkany z lęku i niepokoju. Najmniejsze zadania stawały się dla mnie wyzwaniem nie do pokonania, katowałam się każdym swoim najdrobniejszym błędem. Przyglądałam się osobom wokół mnie, które wydawały się radzić sobie znacznie lepiej niż ja, i zastanawiałam się, jak to robią.”
To ostatni fragment, który zaznaczyłam w książce. Każdy z Was znajdzie w nim inne, wartościowe lub takie, które przypomną wam o waszych doświadczeniach. To smutna książka, napisana językiem naiwnym, jak język nastolatki, która myśli, że już jest dorosła, ale jeszcze nie wie, że mózg nie nadążył za wzrostem i kupnem stanika z większą miseczką. Prostota tych słów i zdań może drażnić, ale głęboko wierzę w to, że ludzkie historie nie potrzebują poetyzowania na siłę i ubierania we freudowskie myśli wszystkiego, co się wydarza. Może to proste świadectwo piśmiennej kobiety sprawi, że kilka dziewczynek powie głośno: mam okres, nawet, jeśli nikogo poza nimi nie będzie to interesowało.