Oniemiałam już po pierwszych zdaniach książki Pawła Reszki „Płuczki”. Nie wiedziałam czego się spodziewać. O procederze w Treblince miałam znikomą wiedzę. Pojęcie „hiena cmentarna” jawiło mi się raczej jako folklor lub straszenie z dzieciństwa. Jak przez mgłę pamiętam opowieść dzieciaków, które przyniosły od rodziców jakąś historię, że we wsi to był kiedyś taki, co groby szabrował. Trochę wykraczało to poza moje pojmowanie. Tematu nie drążyłam, nie utrwalałam, w ogóle nie myślałam o nim w jakichkolwiek kategoriach. Przyszedł jednak listopad 2019 roku, kiedy to przeczytałam z niesmakiem książkę Reszki i nie mogę się otrząsnąć. Jak bumerang wracają do mnie przetworzone, wywołane przez książkę obrazy pielgrzymek wyposażonych w łopaty i kilofy, matek, sióstr, braci, ojców i gównarzerii, która niemal dla rozrywki lub na zawody szła na tereny dawnego obozu w Bełżcu, aby napełnić kieszenie złotem. Nie szli w niedzielę – bo dzień święty trzeba święcić.
Często zastanawiam się w jakich momentach dokonywałabym zabójstw, rozbojów, grabierzy. Czy wrzucona w czasy wojny byłabym uciekającą czy walczącą? Czy miałabym odwagę, aby przeciwstawiać się oprawcy, agresorom? Od czego by to zależało? Od posiadania rodziny, od realnego zagrożenia – bezpośredniego ataku na życie czy ciało? Tyle razy słyszałam, że i tak pierwsza poszłabym do gazu, to czy jeśli tak – przeżyłabym czy komora pochłonęłaby mnie tuż po wyniszczającym transporcie. A gdybym jednak miała żyć w obozie, to korzystałabym z możliwości polepszenia swojego życia, oddawałbym swoje ciało za kromkę chleba? A może poszłabym sprzątać w domu niemieckiego oficera? Kim byłabym po wojnie? Czy żyłabym w skrajnej biedzie i robiła wszystko – nawet to, co moralnie wątpliwe lub naganne, aby przeżyć? Przypomina mi się ten słynny kazus, który omawialiśmy na studiach: czy tak samo ukarać matkę kradnącą dla dzieci, które głodują i zwyczajnego rozrabiakę kradnącego z zamiarem wzbogacenia się? Dzisiaj czytałam artykuł o sprawie zabójstwa „kibola” przez jego partnerkę, dręczoną latami i latami znoszącą upokorzenia. Cztery rany nożem w klatkę piesiową i brzuch, kiedy ten był pod wpływem alkoholu i narkotyków. 8 lat to za mało – mówi prokuratura i wnioskuje o 25 lat. O niej mówią, że dobra dziewczyna, że w wiaderku odnosiła ranną wiewiórkę do weterynarza; o nim – że nawet kibole go nie chcieli, bo był nieprzewidywalny, agresywny, ćpun i alkoholik. To jak to jest?
Reszka też zadaje nam takie pytanie, choć nie wprost. Zadaje je też ludziom, których przepytuje na okoliczność tematu. Jest ich sporo. Mimo że grabienie żydowskich grobów zaczęło się od razu po zakończeniu wojny, to autor zajął się latami 50. i 60. Dziesięć, piętnaście lat… może więcej. Proceder trwał. Tylko na początku to można było po prostu się schylić i przy odrobinie szczęścia sięgnąć po złoty kolczyk, albo nawet dwa takie same. Złote obrączki były na porządku dziennym, spinki do włosów, dolary w podeszwach butów. Początkowo te nierozłożone szczątki trzeba było rozpłatać. Z głową odciętą trzeba było uciec do lasku, żeby inni nie zobaczyli, albo żeby nie złapali, a koronek mieniących się w słońcu żal zostawić, na pieniądze można wymienić, do przetopienia zanieść. A podobno jedna pani to z i z cipki dolary wyciągnęła, no jak Żydówce tam dyndał jakiś sznurek, to przecież grzech nie pociągnąć i nie sprawdzić. Co Niemiec przeoczył – Polak nie przeoczy.
„- Czy ktoś na wsi mówił, że to, co robicie jest złe?
– Nie, może i księża powinni coś powiedzieć, ale nie zwracali na to uwagi.
– A co pan teraz o tym myśli?
– To kopanie, to i tak nie pomogło, ani nie zaszkodziło temu umarłemu. Nic złego nikt nie robił. To, com znalazł, to by i tak przepadło. Chociaż Żydzi też byli ludźmi. Każdy na drzwiach miał przybite przykazania.
Były też miejsca, gdzie jeszcze całe ciała były, nie spalone. Jak śledzie leżały w tych dołach. I byli ludzie, co je oglądali. Patrzyli w zęby i w inne miejsca. Oj, coś strasznego. Myśmy tego nie robili. Bo w ziemi znajdziesz, albo tak gdzieś, to co innego. Ale całe trupy przewracać?!”
Przy okazji lektury reportażu sięgnęłam do samej definicji moralności. To, że Reszka pisze o kolejnym pomijanym i niechlubnym wątku historycznym (sprawdziłam, że w filmikach na YT, różnej maści, o Bełżcu mówi się o zbrodniach Niemców, a w jednym, poza zbrodniarzami, nazywa się ich też największymi złodziejami – kwestia dyskusyjna w kontekście lektury) to jedno. Oczywiście słusznie, że zwraca uwagę na coś, co kojarzone było tylko z Treblinką i Grossami, a teraz zostało (dzięki niemu) rozszerzone na Lublin i okolice. Mapa się zagęszcza i nie jest tak odległa jakbyśmy sobie zapewne życzyli. Reszka analizuje technikę „wydobycia” kopaczy, co w zasadzie wprowadza czytelnika w konsternację, bo ciekawe rozwiązania mieli kopacze, ale czy można ich chwalić w kontekście tego czego poszukiwali? Reszka rysuje konteksty, zwłaszcza w końcowych słowach zwraca uwagę na swoje poszukiwania, analizowanie „teczek” i historię jednego zdjęcia, która wręcz mrozi. To zostawiam wam do czytelniczych i historycznych eksploracji. Ja zamierzam porozmawiać z dziadkami.
Ale o moralności chciałam pisać, a nie o odrobionej przez Reszkę lekcji. To bowiem, co wynika z tego międzypokoleniowego wielogłosu o kopaniu, to kompletny brak poczucia winy, wstydu i mistrzowska wręcz opowieść o samousprawiedliwieniu. Lawrence Kohlberg stworzył pewną drabinę ludzkiego rozwoju moralności, w któej wyróżnił 6 etapów, sugerując również, że człowiek zatrzymuje się przeważnie na czwartym szczeblu. Cytując za Wikipedią:
- Posłuszeństwo i kara – w tym stadium ludzie postępują moralnie wyłącznie z powodu strachu przed karą.
- Instrumentalizm – człowiek postępuje moralnie, gdyż widzi, że leży to w jego interesie.
- Szukanie aprobaty – człowiek postępuje moralnie, gdyż jest za to nagradzany przez innych („dobry chłopczyk”, prawy obywatel, dobry chrześcijanin etc.).
- Zgodność z prawem – człowiek postępuje moralnie, gdyż popiera istnienie prawa, które nakłada i egzekwuje odpowiednie normy.
- Umowa społeczna – człowiek postępuje moralnie, uznając słuszność i podporządkowując się opinii większości.
- Uniwersalne sumienie – człowiek ma świadomość uniwersalnych zasad moralnych, w których istnienie wierzył Kohlberg.
Podążając tym tropem możemy przeanalizować postępowanie osób uczestniczących w wieloletnim procederze grabienia ciał na terenach byłych obozów oraz wysnuć fatalne wnioski, że jesteśmy mistrzami dopasowywania się, w kwestii moralnej, do danych wymagań lub oczekiwań.
Ad 1. Moglibyśmy zakładać, że kara nakładana na kopaczy (zwłaszcza nieletnich), jak mycie podłogi za złapanie na terenie byłego obozu byłaby wystarczającą, zeznania świadków pokazują jednak, że nie niwelowały one danego typu postępowania, ale jedynie służył jako straszak czy prowokowały większą ostrożność.
Ad 2. Tutaj żadnego interesu nikt nie widział, chyba że ten, który zasilał domowy budżet, o tak – to był interes.
Ad 3. Przez kogo miałby być nagradzany, skoro przyzwalano na to w całej rozciągłości. Ksiądz, który wówczas miał nieco więcej do powiedzenia nie mówił nic, nabierał wody w usta i nie krzyczał z ambony, a rodzice czy sąsiedzi sami w procederze uczestniczyli. Opacznie za to – na nagrodę mógł liczyć ten, który miał smykałkę do grabieży i na brudnym złocie wyciągał najwięcej.
Ad 4. Potencjalnie jedyne rozwiązanie, które zyskało „aprobatę” kopaczy. Narzekano wręcz, że skoro nie było tablic, nie było ogrodzenia, drutu kolczastego, muru – czegokolwiek, żeby informowało, że nie wolno.
” – Dla wszystkich to był dramat i zaskoczenie. Żadnych tablic nie było, ostrzeżenia żadnego. Ja nie daj Boże tam nie chodziłam, bałam się. Ale kto chciał, to mógł. I szli ludzie, tu się nie ma co dziwić. Głodne, wyziębione, oberwane. I ni stąd, ni zowąd policja się zaczęła zjeżdżać.”
Widziałby kto – ciśnie mi się na usta.
Ad 5. Opinii społecznej się podporządkowali. Skoro było przyzwolenie, skoro działały zorganizowane grupy, skoro historie z kopania opowiadano przy stole w leniwe popołudnia, skoro wszyscy wiedzieli i wszyscy (większość) chodziła, to nad czym się mieli zastanawiać. Przecież to była przyjęta w tamtym regionie norma, z którą dla złota i pieniędzy nikt nie dyskutował.
Ad 6. Uniwersalne sumienie daje mi jednak nadzieję, że jakikolwiek wstyd się pojawiał. Staram się odczytywać go czy go szukać w wypowiedziach o tym, że podczas wywiadów i rozmów z autorem starali się ukryć lub umniejszyć swoje działania, choćby w tym, że ta nie grzebała w zwłokach, a tego to wyciągali, a ten to tylko zbierał to, co na powierzchni. Złuda, oczywiście, ale może to jednak jakaś nadzieja na wspólną świadomość, tożsamą dla wszystkich i podskórne, nienazwane poczucie o tym, co złe a co dobre?
Jest jednak też młode pokolenie, młodsze. Pokolenie, które rosło tylko w historiach, czasem podsłuchanych, a czasem wypowiadanych wprost. Tylko nieliczni mają poczucie dramatu, który odbywał się z udziałem ich ojców, dziadków, matek i wujków. Znakomita większość, która wypowiada się w „Płuczkach” nawet nie sili się na skruchę. Oni wiedzą, oni słyszeli, oni są nakarmieni już na wieki historią głodu (choć według zeznań nie tak strasznego), biedy (choć domy nowe za wypłaty i pożyczki już budowano) i zaradności (mama to miała smykałkę, czy jakoś tak). Momentami ton opowieści tych nie-świadków brzmi jak moja opowieść z dzieciństwa o hienie cmentarnej – jak folklor i opowieść dla starszych dzieci. Nic poważnego, nic do oceniania. Tacy polscy bracia Grimm z lubelszczyzny.
Książkę Reszki czyta się brutalnie łatwo. Wytworzony wielogłos, który oddaje nieco gwarę czy poziom języka, którym władają rozmówcy reportera sprawia, że tragiczna pieśń o śmierci i bezczeszczeniu ludzkich zwłok, kradzieżach, grabieniu i braku skruchy, nabiera tonu przyjemnej wręcz ballady. Uśmiechamy się czasem czytając o wątpliwych postawach chrześcijańskich, podkreślaniu religijności i byciu dobrym człowiekiem. Czasem bawi nas język. To wszystko jednak, co wzbiera się w czytelniku podczas lektury jest tak skrajne i niesmaczne, jak cały temat, którego opisania podjął się Paweł Reszka. Gratuluję mu. Myślę, że niejeden nie miałby nawet odwagi słuchać.