Mam dziesięć lat. Nasze mieszkanie liczy sobie trzy pokoje, kuchnię i łazienkę. Ma też długi korytarz. Kiedy chce mi się w nocy siku muszę przejść korytarzem aż do łazienki. Mijam sypialnię rodziców, salon, a potem skręcam w prawo i jestem w łazience. Tej nocy też idę do toalety. Jestem zaspana, przecieram oczy. Widzę charakterystyczne dla telewizora niebieskawe migotanie światła w salonie. Jest środek nocy, więc tato zapewne ogląda film. Odgarniając włosy spadające mi na twarz wchodzę do salonu. Tato pod kocem, z psem w nogach leży na kanapie w kolorze morza. Odruchowo zerkam na monitor. Widzę ogromne cielsko siedzące przy stole z twarzą zatopioną w talerzu. Dwóch mężczyzn. Tato się podrywa, wyrwany jak ze snu i wygania mnie z pokoju, mamrocząc, że to film nie dla dzieci. Od tamtej pory kocham film „Siedem”. Od tamtej pory widziałam go niezliczoną ilość razy. Morderstwa, śledztwa, domysły i lęk na ramieniu zdominowały sporą część moich zainteresowań.
Muszę jednak przyznać, że moja kryminalna fascynacja dotyka głównie kina.
Ten gatunek w literaturze skupia się na bezwzględnej miłości do Borisa Akunina oraz młodzieńczej fascynacji Agathą Christie, czym nikogo nie zaskoczę. Na pewno też nie będę w mniejszości. Większość z nas zna i kocha.
Następnie moje literackie drogi z kryminałem się rozeszły. Zagadki są zagadkami tylko początkowo; większość opowieści jest niezwykle przewidywalna, policjanci (detektywi) to przeważnie zblazowani, antypatyczni panowie w średnim wieku, którzy są starymi policyjnymi wygami. Mają na pieńku ze współpracownikami, są po rozwodzie lub ich życie właśnie się sypie. Kochamy ich za soczysty język i wzdychamy do ich trzydniowego, pijackiego zarostu, zapominając, że wcale nie chciałybyśmy żyć z nimi w realu. Kilka tropów, momenty olśnienia, potem koniecznie zwrot i wydaje nam się, że zagadka jest nie do rozwiązania. Po chwili zza rogu wypada rozwiązanie. Trup w szafie, akta sprzed lat, kilka ciosów w nos i zwyciężamy. Piszę to z pełną świadomością tego, że właśnie tego schematu od kryminału się wymaga.
Kiedy dotarła do mnie przesyłka z Oficyny Noir sur blanc popatrzyłam na czerwoną okładkę „Polowania na skarb” Camillerego – cóż – niepewnie i powątpiewająco. Ale, dlaczego nie? Dlaczego nie spróbować? Lubię momenty, kiedy nic mnie z autorem nie łączy. (tak, nie miałam pojęcia o istnieniu włoskiego króla kryminału, który żyje już niemal 93 lata) I tak zaczęło się moje polowanie.
Nie ma sensu pisania o fabule, bo uważam to za nietakt w przypadku tego gatunku. Montalbano jest znany fanom pisarza, więc będą przygotowani na sarkastycznego policjanta. Mężczyzna ten zbliżający się do sześćdziesiątki walczy z nudą, biurokracją i w zaskakująco zabawny sposób prowadzi potyczki słowne z przełożonymi i lekarzem, do którego nie pała sympatią. (drobnych uszczypliwości i podgrywania, na które może sobie nasz bohater pozwolić, jest cała masa) Bawimy się z nim doskonale. Nie pamiętam, kiedy śmiałam się w głos nad książką, będąc równocześnie niezwykle zaangażowaną w zagadkę. Co prawda rozwiązanie nieco rozczarowuje, ale co mi tam! Literatura jest też po to, aby bawić.
Uważam, że jest to zdecydowanie lepszy materiał na film niż twórczość Nesbo. O!
Jeśli jednak lubicie zagadki, inteligentne poczucie humoru, włoski temperament i wyraziste, nieco karykaturalne postacie, to ta książka jest dla was wymarzona. Zwłaszcza jeśli planujecie urlop we włoskich, urokliwych miasteczkach, które tylko na pozór są ciche, spokojne i…
P.s. Skoczcie do Vigaty, nawet przez Google, piękne doprawdy!