Seks w wielkim lesie

„Las dla kochanków powinien mieć dużo owoców, którymi mogliby się karmić. Jak Eden. Może właśnie przez uprawianie miłości w naturze zbliżamy się do utraconego raju? Zdumiewa mnie, ile osób nigdy nie uprawiało seksu na łonie przyrody. Niektórzy mają przed tym olbrzymią blokadę, wydaje im się to czymś 'grzesznym’. A może właśnie kochając się w lesie, przenosimy się do czasów sprzed grzechu pierworodnego? Możliwości do interpretacji jest tu wiele. Pewnie pamiętacie, że Adam i Ewa zjedli owoc z drzewa zakazanego i wtedy uświadomili sobie, że są nadzy. Może właśnie powtarzalne bzykanie się pod leśnym drzewem jest odkręcaniem grzechu pierworodnego? Brataniem się z naturą?” (fragment książki)

Kiedy prof. Marecki zaproponował mi objęcie matronatem książki Łukasza Łuczaja miałam ochotę zgodzić się od razu. Łączy mnie z autorem (w sumie z Mareckim również) Podkarpacie i tereny okołojasielskie. Lubię seks, lubię las. Wszystko się zgadza. Ze wstydem jednak musiałam przyznać, że postać autora nie była mi zupełnie znana, a przecież wystarczy wpisać jego nazwisko w wyszukiwarce na YT i wpadamy w świat filmów przyrodniczych, z których wiele zbliża się do 100 tys. wyświetleń. Ich tytuły to m.in. Czy mole spożywcze są trujące?, Starodawne piwa z woskownicy i wrzosu, Owoce jesionu jako produkt kulinarny czy Paprocie Polski: narecznica, wietlica i orlica. Część 1. Kiedy to zobaczyłam, pomyslałam: „Cholera, jakiś zielny guru” – niewiele się pomyliłam, ale jednak. Nie tylko o zioła tu chodzi. Tu chodzi o przyrodę.

Seks w wielkim lesie czytałam łapczywie. Nie tylko dlatego, że bywają momenty, w których wyobrażałam sobie, że to ja jestem bohaterką namiętnych scen rozgrywających się na ściółkach i łąkach kwietnych, ale też dlatego, że Łuczaj pisze po prostu porywająco. Jest to proza wymykająca się gatunkom (jakże lubimy wszystko szufladkować); znajdziemy tam krótkie opowiadania, czasem historyjki, które wyglądają jak spisane w pośpiechu w notesie, może zasłyszane; czasem jak fragmenty dziennika; a bywa, że Łuczaj pisze esej wplatając w tekst fragmenty innych. Spotkamy tam Wielkopolskę Kolberga, Brzozy Tuwima, Kulturę ludową Słowian Moszyńskiego czy tekst szkocko-irlandzkiej piosenki Blooming heather (dosł. Kwitnący wrzos). Tym samym autor zatacza coraz większe kręgi, które zamykają nas w samym ich środku, aż z każdej strony otacza nas przyroda. I wtedy budzimy się i zaczynamy rozumieć, że Łuczaj pisze o świecie, który był tu na długo przed nami.

Seks jest tutaj i bohaterem, i pretekstem. Tytuł zobowiązuje, zatem faktycznie można tę krótką (za krótką!) książkę Łuczaja potraktować jak poradnik do pierwszych kroków w miłość na łonie przyrody. Odpowiedni format, aby zmieścić go w każdym plecaku, a nawet torebce, co tym bardziej uwydatni miękka oprawa. Lekka, zwięzła, a nawet z ilustracjami. Można zatem dokształcić się w jaki sposób sprowokować zbliżenie na świeżym powietrzu:

„Musisz znaleźć las z kłodą. Z wielkim, leżącym, zmurszałym drewnem. Weź ze sobą kanapki. (…) Macie krążyć po lesie czterdzieści minut. Po tym czasie, dokładnie po tym czasie, masz usiąść zmęczona przy kłodzie. Zaproponuj odpoczynek i mały piknik.”

Można też zweryfikować swoje wyobrażenie o uprawianiu miłości w lesie i zachować w pamięci ważne wskazówki, dotyczące leśnego seksualnego survivalu. Nie jest bowiem tak, że każde skupisko drzew będzie gościnnym miejscem do spółkowania. „Mech to błogosławieństwo dla kochanków” – pisze Łuczaj, ale już dominujące w Polsce „Lasy sosnowe najgorzej jednak nadają się do czerpania cielesnych przyjemności i powinieneś/powinnaś ich unikać, chyba że dno boru pokryte jest warstwą mchu bez podszytu”. Autor poleca choćby buki, zachwalając ich wielkie pnie, które gwarantują spełnienie nawet bez penetracji. Troszczy się też o nasz komfort sugerując wybór pni o dużej średnicy, bo po cóż psuć sobie przyjemność kombinując i stając się akrobatą, co przecież nie każdemu się uda. Łuczaj podsuwa też pomysły na przyniesienie przyrody do domu. Moja ulubiona opowieść, którą snuje autor w książce, to ta dotycząca łóżka. Jest tam zdanie, które opisuje jedną z romantyczniejszych sytuacji, jakie mogłabym sobie w ogóle wyobrazić. Rozmarzyłam się ogromnie w trakcie czytania i wyobrażałam sobie całą scenerię. Sami zobaczcie:

„W czasach największej fascynacji surwiwalem, na początku mieszkania na wsi, przez dwa lata spaliśmy na łożu z jedliny. Jako barierę takiego łoża ułożyłem kłody z drewna. Musielibyście zobaczyć miny gości, którzy nas odwiedzali. Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz ułożyłem to łoże – był koniec czerwca. Złapałem kilkaset świetlików. Leżeliśmy na jedlinie i oglądaliśmy setki świecących punktów.”

Trzeba też przyznać, że sprawnie Łuczaj miesza nazwy łacińskie roślin czy grzybów z historią, w której prowadzi nas w zacisze flory w różnych częściach świata. Pokazuje zwyczaje plemienne i powraca do sielskiej polskiej ludowizny, zapraszając nas na posłania z siana albo pachnące wielką łąką. Równocześnie z opowieścią pełną wiedzy z zakresu botaniki wprowadza zupełnie niewymuszoną opowieść o naszym wyzwoleniu lub jego braku. Seks na łonie przyrody jest dla mnie pewnym nieskrępowaniem i wolnością. Łuczaj zdaje się próbować wzbudzić w nas pierwotną energię, zamknąć wstyd, którym obudowaliśmy się przez lata tkwienia w rozwijającej się cywilizacji i zaprowadzić nas na powrót do świata, którego przecież jesteśmy częścią. Udała mu się też rzadka sztuka opowiadania o seksie ani nie wulgarnie, ani nie pruderyjnie. Język, którego używa do opisywania uprawiania miłości jest taki, jakim się posługujemy, choć ciągle w otoczeniu niekontrolowanej fali gorąca rumieniącej nasze policzki. Niezależnie od wieku. Czyta się Łuczaja jak opowieść fajnego kumpla, trochę wyluzowanego nauczyciela, który potrafi lekcję biologii doprawić na tyle odpowiednio, że bez większego wysiłku zapamiętujemy nawet najbardziej skomplikowane nazwy gatunków jak Inia geoffrensis, Corydalis solida czy Quercus suber. 

Poza przesłaniem pełnym wolności, zapachów, owoców i soczystości; obok naturalnych lubrykantów i zoofilii; obok przyjemności z obcowania z przyrodą wyłania się apel o dbanie o naszą leśną (i nie tylko) alkowę… okazuje się bowiem, że problemem nie muszą być trujące rośliny i drapiące czy kłujące igły, a śmieci, z których żadne z nas nie chciałoby robić sobie łózka, choćby wisiały nad nami tysiące świetlików. Przypomina też, że obcowanie przyrodą to nie tylko elementy, które wymieniłam, to też poznawanie faktur, o których zapomnieliśmy, że istnieją jak różne kory, lepkość żywicy, chropowatość szyszek czy przyjemne błoto. To poznawanie empiryczne. To dotyk, uruchomione zmysły; wyostrzony wzrok, węch, słuch i dotyk. Czy las właśnie w taki sposób nas nie mami? Spokojem zieleni, wonią ziemi, kwiatów i igliwia. Pieśniami ptaków, których nazw większość z nas nie pamięta. Delikatnością płatków kwiatów i nieco masochistyczną przyjemnością z dotykania igieł. W masie zabawy, której doświadczycie w trakcie lektury znajdźcie chęć do spojrzenie szerzej.