„Słuchajcie dziewczyny!”, a może jednak nie…

Szczerze doceniam wszelkie próby odczarowania nas – kobiet w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Cieszy mnie, że kolejni twórcy nie boją się używać słów „srom” (choć osobiście go nie znoszę – ot, brzmi okropnie!), „cipka” (mój zdecydowany faworyt) czy łechtaczka (czy naprawdę nie używamy słowa łechtaczka?), ale niewielu udaje się to zrobić dobrze. Nie to przeraża najbardziej. Najbardziej dojmujące jest to, że walcząc z dogmatem „ruchomej końcówki” (moje pieszczotliwe określenie penisa) kolejni aktywiści wpadają w sidła systemu. Wpada w nie również Katja Klengel (i nie tylko w nie) w swoim komiksie „Słuchajcie dziewczyny!” wydanym przez Wydawnictwo Marginesy.

Przede wszystkim komiks nie jest w żaden sposób odkrywczy i niestety powiela schematy wielokrotnie już omawiane. Autorka parafrazuje popkulturę lub czerpie z niej garściami, okraszając absurdalnym lub koszmarnym poczuciem humoru. Przyznaje się zresztą do tego na ostatnich stronach, gdzie (nie doceniając chyba czytelników, bądź próbując poszerzyć grupę odbiorców) wymienia swoje inspiracje: od literackich po filmowe. Oczywiście nie ma w tym nic złego. Artystka urodziła się w 88. roku – zdążyła zatem zweryfikować pułapki zastawione na nieprzygotowane wielbicielki „Seksu w wielkim mieście” (wyzwolone, ale omawiające wciąż życie mężczyzn, zamiast zająć się swoim… nawet Samantha upada, a szkoda); pamięta wielkie postacie wojowniczych księżniczek z lat 90. i obserwuje współczesne projekty, jak „Opowieść podręcznej”. Problem w tym, że jest w tym cholernie niewiarygodna.

 

 

Pytanie 1: Dla kogo jest ten komiks?

Niestety nie potrafię odpowiedzieć. Jeśli miał trafić do współczesnych nastolatek, które świetnie radzą sobie z obsługą komputera, buszowaniem w sieci i robieniem wyzywających zdjęć na Instagramie, to obawiam się, że nie zrobi w tym środowisku furory. Nie uleczy ich kompleksów, nie wyrzuci z ich ręki maszynki do golenia, a już na pewno nie odwiedzie od seksu. O tym, że pierwszy raz nie jest zbyt fajny dowiedzą się od koleżanek, z internetu, a jeśli mają szczęście – od matek czy babć (jak ja kiedyś). Czy się zdecydują? Dylemat stary jak świat i żaden komiks tu nie pomoże. Sorry. Liczba odwołań do kultury, która kultowa jest raczej dla mojego pokolenia trzydziestolatków niż do współczesnych dzieciaków jest tak duża, że stawia autorkę na przegranej pozycji nerda zbierającego lalki, których w dodatku nie chciała pokazywać – słowem, nie miała jaj, a że wyrosła ze wstydu? To nie jest prawda objawiona, która nas wyzwoli – pokazuje tylko schemat, że głupiutkie jesteśmy jako nastolatki, bo nasza potrzeba dostosowania do wymagań narzuconych przez grupę rówieśniczą, że naprawdę tylko niewielkiej grupie udaje się być „obok” i nie czuć z tego powodu bólu i dojmującej pustki. Całkiem sprytnym zabiegiem była historia samotnej walki i próba pokazania, że żadne działanie nie idzie na marne (tu odsyłam do specjalistki, czyli Rebekki Solnit i jej „Nadziei w mroku”) – szkoda, że to się nie dzieje w prawdziwym życiu. Uwaga: to nie chłopcy śmieją się, że nie ogoliłaś nóg – strzał prosto w krocze dostajesz od wydepilowanych koleżanek w szatni, gdzie spotykacie się przed wuefem – i pokażcie mi taką, która w wieku czternastu lat naraża się na wykluczenie, bo owłosioną nogą walczy o wolność nastolatek, a potem kobiet? Nie, tak się nie dzieje. Jeśli komiks miał trafić do pokolenia autorki, to stał się (ewentualnie) naszym wspólnym, zbiorowym pamiętnikiem, w którym narzekamy na to, że wiedzę musiałyśmy czerpać z Bravo, miesiączka była wyznacznikiem kobiecości i strachem, który zakorzeniał się w nas wraz z brakiem skrzydełek w podpasce i ryzykiem chodzenia z czerwoną plamą na tyłku po szkole. Może będzie to też nieco sentymentalna wycieczka do bohaterek z ekranu z czasów dorastania; łezki kręcącej się w oku na wspomnienie jędrnego ciała poczwarek, którymi wtedy byłyśmy i pierwszych seksualnych doznań (nawet metaforyczne wykorzystanie wibracji starej Nokii jako pretekstu do rozmowy o masturbacji jest koszmarne… a dialog między matką a córką o zaletach tej metody na uzyskanie satysfakcji spuentowany zdaniem „Krawędź jest już całkiem przetarta” – to jakaś makabra, która bardziej naraża na uśmiech zażenowania niż owacje nad otwartością). Nie odnajduję zatem kobiet, które realnie zaczerpnęłyby jakąś myśl, mającą siłę przenosić feministyczne i wolnościowe góry po lekturze. A szkoda.

Pytanie 2: Jaki był cel?

Jeśli Katja Klengel rozprawiła się z widmami swojego dojrzewania i dyskomfortu z nim związanego, podsumowała w komiksowej formie, że dziewczynkom dzieje się krzywda, bo nie mogą się bawić Pokemonami (gdyż te przeznaczone są dla chłopaków… – serio?), a po fajne Lego trzeba iść do brata (serio?) to cieszę się, że to zrobiła. Większego jednak sensu nie jestem w stanie dostrzec w komiksie.

Obserwacja 1: Dlaczego komiks jest różowy?

Oczywiście trudno się nie zgodzić z tym, że codziennie walczymy z doskonale mającym się schematem podziału świata na męską i żeńską. W akapicie wyżej oczywiście nieco przesadzam, bo sam przemysł zabawkarski jest do bólu podzielony. Ubranka dla dzieci i to absurdalne przyporządkowanie kolorów: niebieski dla chłopca – różowy dla dziewczynki. No i tu pojawia się pytanie, dlaczego komiks jest różowy? Zamiast odczytywać to (jak zapewne życzyłaby sobie autorka), jako zagranie na nosie stereotypom – odbieram to zwyczajnie źle. Zamiast się buntować autorka wpada w schemat: opowiada o tym, że możemy być ponad zmaskulinizowany i zaszufladkowany świat posługując się kolorem różowym, który jest już niemal jak klatka dla płci niemowlaka i grymas na twarzy matki, która ubierając dziewczynkę w jakikolwiek inny kolor niż róż, beż lub biel musi wszystkim tłumaczyć, że to nie chłopiec tylko dziewczynka. I jeszcze musi znieść ten specyficzny rodzaj zdziwienia, a czasem zniesmaczenia, malujący się na twarzy osoby zaglądającej do wózka. Zupełnie nie przekonują mnie też rozważania nad ciastkiem (nietrafione dla mnie poczucie humoru sprawia, że widzę niezdecydowaną i dramatyzującą dziewczynę, która robi z igły widły i reaguje niewspółmiernie do sytuacji – czyż nie to zbyt często nam się zarzuca?).

 

 

Obserwacja 2: Są plusy!

Plusem jest rozmowa z przyjaciółką o posiadaniu dziecka, bo jako jedyna (!) w całym komiksie pokazuje to, że kobiety MOGĄ i MAJĄ różne potrzeby i wszelkie ich wybory zasługują na akceptację – nie wykluczenie, a różnice między kobietami nie wykluczają przyjaźni między nimi. Kobiety wybierają życie rodzinne lub nie; posiadanie dziecka lub rezygnację z niego. Nie zapominajmy tylko, że posiadanie dziecka (lub nie) to nie decyzja tylko jednej osoby, ale zobowiązanie dla decydującej się na coś dwójki ludzi (nie ważne w jakim zestawieniu płciowym) na wychowywanie młodego człowieka. Nie da się opowiadać o świecie zabierając głos kobietom i nie da się o nim opowiadać bez mężczyzn i ich głosu (nawet jeśli zbyt długo i krzywdząco przy nim pozostają). Szczęśliwie autorka wsadziła scenę wyciągnięta z „Dziennika Bridget Jones”, gdzie Mark Darcy w swoim urokliwym sweterku i skacowana Bridgett odpowiadają ironicznie na pytanie o dziecko wścibskiej ciotce. Komiks ma też scenę, dla której warto komiks pokazać nastolatce: randka z samą sobą, pocałunek z samą sobą, jako wyraz największego poszanowania i miłości własnej. Te dwie sceny, dwa rysunki mają większą siłę rażenia niż cały komiks: oto ja – kobieta, ja – dziewczyna akceptuję i lubię samą siebie. Lubię spędzać ze sobą czas, potrafię prawić sobie komplementy i w nie chcę wierzyć, z nich chcę czerpać siłę.

To jest siła obrazu. Kilka frazesów i wspomnień nie zastąpi tego, co wyłania się z obrazu „pocałunku własnego”, jeśli tak – dla potrzeb tekstu – mogę nazwać opisaną wyżej scenę. 

Komiks pozostaje dla mnie rozczarowaniem, może nie tak wielkim, jak „Istota” (komiks, o którym pisałam tutaj), ale na zbliżonym – niestety – poziomie.

O kupnie zadecydujecie sami.