Witamy w świecie, w którym należy wstać z odpowiednim wyprzedzeniem, aby zdążyć do pracy. Uwaga, masz tylko jedną szansę, bo autobus, którym dojedziesz do oddalonego o 34km miasta wyjeżdża o 6.30 i trasę przemierza w 40 minut. Kolejny odjeżdża dopiero po 10.00, następny o 14.00, a potem ślad się urywa. Masz szansę jechać z przesiadką, ale nadal nie masz pewności czy zdążysz. Do przystanku z przysiółka, w którym mieszkasz masz 3 km, możesz ten kawałek dojechać samochodem? Dzień dobry, witamy my – uzależnieni od państwowej komunikacji. To nie fragment książki, to moje wspomnienie z czasów, kiedy dojeżdżałam do liceum. Koloryzacją jest tylko to, że miałam blisko przystanek – widziałam go z okna, ale prawda jest taka, że mogłam mieszkać na Wygonie (przysiółek w Binarowej) i wtedy – hulaj dusza! spróbuj zdążyć…
Do tego wpisu mogę zrobić edit: „Hej Gina, teraz coś ruszyło. Kursuje Voyager do Krakowa przez Binarową z Gorlic, Nowex z Rzeszowa do Gorlic przez Biecz, w ograniczonym zakresie kursują autobusy PKS Jasło do Biecza, a od października MZK Gorlice po 6 latach uruchomiły linię nr 1 do Biecza. Ponadto na trasie Gorlice-Rzepiennik jeżdżą busy prywatnego przewoźnika Transit.” – pod moim pytaniem na FB o to czy coś się zmieniło mój szkolny kolega (nomen omen dr Jacek Lech – taki doktor od języka polskiego, który zajmuje się literaturą współczesną:) napisał takie wyjaśnienie, dające nadzieję, że coś drgnęło, bo żyje bez samochodu, choć jak dodaje: wygodnie to za duże słowo.
Wydawnictwo Dowody na Istnienie w Serii reporterskiej wydało ostatnio książkę Olgi Gitkiewicz „Nie zdążę”. Na okładce majaczy przystanek autobusowy, którego wygląd odstrasza od razu, w dodatku z mgłą unoszącą się w oddali. Betonowe ściany w liczbie: trzy, blacha, która szczęśliwie jeszcze nie przecieka, drewniana ławka pod ścianą w głębi i brak widocznego rozkładu jazdy (ale oczami wyobraźni umiejscawiam go na jednaj z bocznych ścian.) Wyjątkowo zresztą schludny: żadnego graffiti naniesionego przez wiejskiego artystę, kilka raptem butelek po bliżej niezidentyfikowanym trunku, kosza na śmieci brak – nihil novi. Nie mniej – okładka nie zachęca, pluje za to wizerunkiem polski klasy B, której cholernie nie lubimy, której cholernie się wstydzimy, z której zapominamy, że pochodzimy. Ale nie o okładkę tu chodzi.
Trzeba przyznać, że zanim Olga Gitkiewicz przechodzi do wymierzania policzków (siarczystych i sążnistych) serwuje nam bardzo zgrabne intro o tym, jak to kiedyś wujek Chevrolet i wujek Cadillac (w tym momencie od razu wizualizuję sobie teledysk C.C. Catch „Backseat Of Your Cadillac”, ale to rok 88′, a my jesteśmy w czasach Gatsby’ego!) zauważyli, że transport działa zbyt dobrze, żeby ludzie kupowali samochody. Sprytnie zatem uczynili z samochodów obraz zrealizowanego american dream, a spółkami duchami załatwili upadek transportu i voila – cały świat chce jeździć samochodem! Co tam paliwa, co tam ekologia, co tam nowe, szersze drogi, co tam wycinka lasów – masz auto, toś jest Pan! I od tej mało znanej przecież historii upadku masowego transportu Olga Gitkiewicz zaczyna swoją niewątpliwie nienapawającą optymizmem opowieść.
Zostańmy jednak w Polsce, bo co nam po opowieści, że jeździmy grzecznie (mówimy o kierowcach) za granicą. No to może wypadałoby pojeździć grzecznie w ojczyźnie? Zostawmy historię i przywitajmy XXI wiek i centrum Europy. Doskonale „streszcza nam książkę” okładka:
„(…)
Do jednej czwartej sołectw nie dociera żaden transport publiczny.
Średni wiek polskich wagonów to dwadzieścia pięć lat.
Zaledwie co ósmy Polak nie ma ani nie zamierza mieć auta w gospodarstwie domowym.
W 1989 roku polską koleją podróżowało miliard pasażerów rocznie.
Dziś – o siedemset milionów mniej.
Można też spróbować streścić ją inaczej:
Halina nie ma prawa jazdy, więc rzadko wychodzi z domu.
Grażyna jechała pociągiem, który się palił.
Mieszkańcy Raszówki ukradli pociąg prezydentowi Lubina.
W Łubkach bus nie przyjechał, bo kierowca musiał obejrzeć mecz.
Witamy w centrum Europy.”
No witamy, witamy. Najlepsze jest to, że w ogóle nie zastanawiamy się nad tym, jak wygląda życie tych nieskomunikowanych, bo wydaje nam się, że takowi nie istnieją, a jeśli nawet stwierdzamy, że to musi być w jakiejś skrajnej pipidówce, więc w ogóle po co wychodzić tam z domu… uwielbiamy bagatelizować i umniejszać, wiadomo. Żyjąc w Krakowie nie mogę narzekać, zgrzeszyłabym była. W chwili obecnej spod domu odjeżdża mi 5 tramwajów z dziką częstotliwością, każdy z nich dowozi mnie na odległość 200 m od pracy w samym centrum w przeciągu 10-12 minut. Wcześniej dojazd zajmował mi około 20 minut, tym razem autobusami, których też miałam do wyboru do koloru i mogłam robić co mi się żywnie podoba. Czasem marudziłam na „zapachy spod pachy” towarzyszy podróży, ale to nie wina transportu tylko higieny, a raczej jej braku – osobników korzystających z przejazdu (swoją drogą to też materiał na fascynujący reportaż, bo jeśli wydaje nam się, że mydło jest naszym pierwszym i oczywistym higienicznym zakupem, to moglibyśmy się mocno zdziwić). Ścisk? Bywa, ale czy naprawdę jakoś wyjątkowo mnie to dotyka? Niekoniecznie. Jednak zapomniał wół jak cielęciem był, bo oto wychowałam się w Binarowej, Bieczu, Gorlicach – do liceum i szkoły muzycznej dojeżdżałam do Jasła. 2000 rok już dawno był za mną, zatem nie mówimy o dinozaurzej przeszłości – o, nie. I krew mnie zalewa, kiedy przypomnę sobie jak to wtedy bywało i jak się do szkoły jeździło, i jak się człowiek modlił, żeby zdążyć, bo inaczej klops i na noc do koleżanki. Mówimy o odległości 34 km… Dziesięć lat później przydarzył mi się epizod (dwuletni, psia mać!) mieszkania w Chrzanowie (chyba najbardziej znielubiane przeze mnie miasto). Codziennie wstawałam o godzinie 5:10, aby zdążyć na pociąg (na który i tak przeważnie należało odpowiednio zaczekać i odczekać), aby półtorej godziny (tak, 90 minut) później wysiadać na stacji w Krakowie i z językiem na brodzie docierać na zajęcia. Nie chcę wspominać pewnego pięknego dnia, kiedy docierałam do szpitala w Prokocimiu na zaliczenie… miałam być na 9.00, dotarłam na 11.15 (tak, wyjeżdżając również w granicach 6.00…). A ileż moglibyśmy się naopowiadać o tym, jak pani nosowym głosem oznajmia przez skrzeczący megafon, że pociąg spóźniony jest 312 minut (bo przecież to są zawsze TYLKO minuty!). Podejrzewam też, że wielu z nas z lubością poopowiadałoby też o skrajnych temperaturach w wagonach, otwierających się drzwiach i przyciągających zapachach z toalet…
Mogę sobie tak wspominać, mogę się żalić, ale po co, skoro setki ciekawszych i sensownie opisanych historii znajdziecie u Gitkiewicz.
Jednym z moich ulubionych fragmentów jest PSALM DOJEŻDŻAJĄCYCH DO PRACY. RESPONSORYJNY (była Modlitwa Polaka w „Dniu świra”, która mówiła o chęci dopierdolenia sąsiadowi, a tutaj dopierdala ci coś innego), zatem czytamy:
„Żeby było jeszcze miejsce na parkingu” – o tym marzy Agata
„Żeby przyjechał” – marzy Arek
„Żeby się dogadać w pracy” – Paulina
„Żeby przyjechał długi skład. Żeby były miejsca” – Grażyna
„Żeby nie spłonąć” – Bożena
„Żeby się (nie)teleportować” – Agata
„Żeby złapać balans” – „Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Medycznym w Saint Louis wynika, że dojazdy przekraczające godzinę generują problemy z kręgosłupem i krążeniem. Ludzie, którzy na dojazdy przeznaczają więcej niż godzinę dziennie, są bardziej zmęczeni i mają kłopoty z utrzymywaniem relacji towarzyskich. Są również mniej zadowoleni z życia.”
Jest też trochę o tym, że kolej i praca tam to stan umysłu i pasja. Jest też o tym, że samobójcy nadal się zdarzają, że pociąg wszystko odcina, że dobrze, że jest kierownik pociągu, bo to on ma obowiązek sprawdzić, ratować, jeśli są oznaki życia…
Są tacy, którzy zbierają stare rozkłady jazdy i pokazują: mniej, mniej, mniej…
Są tacy, którzy walczą o chodniki i pieszych.
Są tacy, którzy próbują.
Tacy, którzy usprawiedliwiają.
Tacy, którzy nie chcą tracić energii, bo przecież „tutaj jest jak jest po prostu. I ty dobrze o tym wiesz.”
Oldze Gitkiewicz trzeba oddać, że nie przesłodziła, nie siliła się na poetykę języka, tylko krok po kroku przeprowadzała nas przez absurdy komunikacyjne i gimnastykę logistyczną ogromnej ilości mieszkańców. Dodatkowo obnażyła nasze, jako społeczeństwa, przywary i dumę, związaną z poruszaniem się samochodem po polskich drogach. Kolejny raz wykazała też, że na wielu poziomach jesteśmy krajem absurdów, bo w świecie 500+ ilością samochodów wyprzedza nas tylko Finlandia i Włochy. Gdybyśmy zatem status majątkowy społeczeństwa oceniali pod katek posiadania samochodu, to vivat Polska! – jesteśmy w czołówce. Gorzej, że my sami w znakomitej większości uważamy, że status ten wyznacza właśnie posiadanie samochodu i jego marka, a dla pieszych ukuto określenie: biedapieszy. Nic dodać, nic ująć.
Autorka sprytnie i rzeczowo przeprowadza nas też przez historyczne i prawne meandry, mnoży historie opowiedziane przez ludzi z krwi i kości, po to, aby wysnuć smutny wniosek: może i coś drgnęło, ale nie oszukujmy się – jest źle.
Warto przeczytać z wielu powodów: wyjścia ze swojej strefy komfortu i bańki, w której się żyje, zweryfikowania swoich drogowych nawyków, zastanowienia się nad działaniami proekologicznymi (tak podobno popularnymi) oraz zrewidowania swojego spojrzenia na drugiego człowieka. Okazuje się bowiem, że aby zabrać się za tyłek molochom i ludziom pociągającym za sznurki wypadałoby zacząć od siebie. Kto by przypuszczał, że opowieść o transporcie będzie można odczytać jako opowieść o człowieczeństwie i wykluczeniu.
P.s. Żeby nie było zawsze smutno, to gwarantuję, że opis naklejek na samochodach rozłoży was na łopatki.