„sztuczna inteligencja” mnie nie bierze.

Z dobrą książką jest tak, że łapie cię, miętosi, wywala bebechy po rozcięciu brzucha jednym, obłędnie dokładnym cięciem. Maltretuje, przewraca, poniewiera, wwierca się w resztki ciała, dobija to co niedobite, nawet tłucze padlinę i voila – pozostawia z myśleniem. I tutaj pojawia się Łukasz Zawada i jego debiut „Fragmenty dziennika SI”, który moich wymagań nie spełnia poza jednym: pozostawia z myśleniem. Ale nie, nie, o nie! Nie o tym, co autor mi chciał ten teges, ani czy to rozerwie mój światopogląd, ani nie o tym jak wielki ślad odcisnęło to w moim za małym rozumku, aby objąć nim wszechświat. Pozostawia z myśleniem i próbą odpowiedzenia na pytanie: dlaczego to poszło tak bardzo nie tak?

Pozornie sytuacja jest wygrana. Debiut, czyli świeża głowa, szansa, tekst, nad którym – domniemujemy – pracowało się rzetelnie i z pianą zapału na ustach. Do tego nośny temat: sztuczna inteligencja. Ileż by tu można mnożyć przykładów, zwłaszcza filmowych, kiedy to maszyny przejmują kontrolę nad światem. Panoszą się te bezcielesne, w metalowych surdutach, człekokształtne poczwary i doprowadzają do przejęcia kontroli nad światem – wrogiego, rzecz jasna. Następuje upadek świata ludzkiego, jaki znamy. Ewentualnie stajemy się plonami zbieranymi na polach uprawnych pełnych inkubatorów i stajemy się paliwem napędzającym rozhulaną ambicję SI. Oczywiście spłyca to temat fatalnie, gdyż sztuczna inteligencja to na wielu informatycznych poziomach znacznie więcej niż mówiący do nas przyjaciel, który przypomina człowieka, ale nie jest zdolny do uczuć (ach, ten nasz antropocentryzm, w który Zawada ma uderzać, ale nie odkrywa nic nowego i mój osobisty antropocentryzm nieco się uśmiecha). Cholera wie czy z takimi wytworami (do których stworzenia sami dążymy) uda nam się zasymilować, a może faktycznie koniec jest bliski.

 

„Gdy osiągnie IQ 100 czy 150, nie będzie problemu. Ale gdy tysiąc albo 10 tysięcy, to co wtedy? To może być największe osiągnięcie ludzkości. Ale zarazem jej koniec.”

martwi się Stephen Hawking

Nadal analizując potencjalną wygraną. Dołóżmy do niej flircik (powiedzmy niewinny) z wielkim Lemem (z jego wielkością nie dyskutujemy, jak mniemam); do tego dołóżmy jeszcze numerację stron odbiegającą od oczekiwanej, krótką objętość, doskonałe wydawnictwo (Nisza), które decyduje o wydaniu książki, a jako wisienkę na torcie połóżmy język, który ma być eksperymentem, tak jak cała książka i jej fabuła, która również ma być eksperymentem, w który to eksperyment ma się włączyć czytelnik, który być może sam eksperymentem pozostaje (jeśli byśmy już chcieli się wciągnąć w skomplikowane rozumowanie autora lub SI). I to wszystko jest doskonałym pomysłem, ale niestety nieudanym finalnie.

Bądźmy fair: przeniesienie narracji, a zatem odpowiedzialności (niejako) za słowa na SI przez autora (ja to tylko znalazłem, ja wam tylko pokazuję, bądźcie oświeceni jak i ja zostałem oświecony) jest świetne. Wykreowanie wizerunku sztucznej inteligencji, jako kodu zawieszonego w sieci, stworzonego nie w ukrytych, SUPER-HIPER-EKSTRA-TURBO tajnych bazach NASA, ale w wyniku błędu w słowie wpisanym do wyszukiwarki Google przez dziewczę w Australii – świetne. Tylko co dalej?

„12.12.12

Czyli który termin skojarzylibyście z waszą rolą w tym wszystkim:

a) predykcja,

b) antycypacja,

c) precyzja,

d) estymacja,

e) wszystkie lub żaden.”

cytat pochodzi ze strony 638 

Poczuliście się wciągnięci na maksa? Ja nie. O radość i lekkie mrowienie przyprawił mnie fragment, w którym SI tworzy „opowieść” łącząc pierwsze zdania arcydzieł literatury. Tutaj, to mogłabym mieć nawet nieco interpretacyjnej frajdy: a może to prztyczek do naszych recenzji, impresji i innych wytworów, (zwłaszcza, że samo określenie  blog uznane tu jest za straszliwe!), które mają ni mniej, ni więcej oceniać czyjąś pracę twórczą? A może to po prostu zagadka czy jest możliwe stworzenie idealnego dzieła, arcydzieła nad arcydziełami, jeśli połączyć genialne (uznane za genialne) zdania, które kiedyś już ktoś stworzył? A może (co miałoby zresztą uzasadnienie współcześnie, kiedy żyjemy w kopii kopii, a silimy się na wymyślenie czegoś „nowego”) to dyskusja nad wtórnością, plagiatem i właśnie tym sileniem się, podczas gdy w sztuce wszystko lub niemal wszystko ktoś kiedyś już zrobił? namalował? napisał? wyrzeźbił? To był tak błyskotliwy zabieg! Skończył się niestety szybko.

Wszystkie odniesienia do popkultury, które znajdziemy w tekście, nawet liczby zapisane ciągiem, zatytułowane (jakże banalnie!) „Kolejna plama Rorschacha”, pytanie o to czy Majom spodobałyby się samochody marki Toyota i test jednokrotnego wyboru pomiędzy kolejnymi stronami. Nic nie ratuje doskonałego pomysłu.

Mamy tutaj wyplute (wygenerowane) moduły wypowiedzi (jakieś konstrukty), z których wyłania się albo niejasna fabuła, albo utwór SI pt. „O sobie samym”. Oczywiście te drażniące czytelnika obserwacje, które mają za zadanie np. pokazać, że jesteśmy bandą bezguści (pooglądaj seriale, posłuchaj piosenek, których słuchają twoi znajomi na Spotify, podglądnij ubrania, wprowadź dane do wyszukiwarki, zdradź nam tajemnice, a powiemy ci co lubisz i co ci się podoba) czy skupionych na sobie użytkowników kont na portalach społecznościowych są błyskotliwe, ale opowiadają o tym, co wiemy, co wytyka nam się nieustająco, przed czym jesteśmy ostrzegani w formie wizualnej, słownej, tekstowej. To jest po prostu nic nowego.

Mam poczucie, że ktoś nabił mnie w butelkę i dopisał do pomysłu całą ideologię, która już jest ograna. Nie mam absolutnie żadnych głębszych refleksji po tej lekturze, nie czuję się wrzucona w eksperyment czy test na inteligencję, nawet nie zastanawiam się czy pytania były jednokrotnego czy wielokrotnego wyboru. „Fragmenty dziennika SI”, które odnalazł Łukasz Zawada pozostaną dla mnie niekoniecznie udanym eksperymentem w książkowym opakowaniu. A szkoda.

Gratuluję jednak fantastycznej okładki: Alicja Kobza – Poważne Studio oraz wstępu Ewy Drygalskiej – fascynujący!