„Żal mi ciebie – mówi Noja i patrzy na mnie swoimi zielonymi oczami. (…)
– Ale dlaczego? – pytam zdziwiona. – Dlaczego jest ci mnie żal?
– Nie wiesz? – pyta Noja.
– Nie. Nie wiem, o co ci chodzi.
– O to, że twoja mama umrze.”
Kiedy w pierwszym rozdziale książki przeznaczonej dla niedorosłych czytelników padają takie zdania, to powinieneś wiedzieć, że nie będzie łatwo. Tyle miłości nie może umrzeć Moni Nilsson z ilustracjami Joanny Hellgren w przekładzie Agnieszki Stróżyk to książka, która jest trudna, bolesna i zaskakująco dobra.
Kiedy rozmawiam o literaturze często słyszę przeróżne opinie o tym, co powinno pojawiać się na polskim rynku wydawniczym. Zdań jest tyle, ilu rozmówców. Jedni wskazują na brak w literaturze edukującej w kwestiach seksualnych oraz opowieści, w których bohaterami są przedstawiciele różnych orientacji, jako powód podają wzrost liczby samobójstw wśród piętnowanych nastolatków, wykluczające dziecko z rodziny reakcje rodziców, depresje oraz brak zrozumienia przez grupę rówieśniczą. Mówią, że takie lektury mogłyby działać dobrze na wiele grup: dzieci, których orientacja seksualna jest nie do końca skrystalizowana lub potrafią już zdefiniować własne potrzeby, ale w opozycji do powszechnie akceptowanego heteroseksualizmu; w tym drugim wypadku znalezienie sojusznika w bohaterze czy sposobów na poradzenie sobie z brakiem przyjaciół lub prześladowaniem mogłoby przynieść całkiem realną pomoc w życiu pełnym strachu i kłamstw. Dzieci prześladujące – być może – mogłyby zmienić swoje podejście i z większym zrozumieniem i empatią popatrzeć na „inność”, której nie potrafią akceptować. Rodzice – a ci są przedstawicielami różnych pokoleń – aby mogli dostrzec to, czego nie chcieli widzieć lub nie potrafią zrozumieć, a tym samym chociaż podjąć próbę rozmowy z dzieckiem. Kolejna grupa czytelników wskazuje na ciągły brak w poruszaniu tematów tzw. trudnych (również w książkach przeznaczonych dla najmłodszej grupy czytelników, czyli 3+), czyli: biedy, rozwodów, dysfunkcji czy śmierci. Słusznie wskazują, że nie można wciąż bronić dzieci, serwując im opowieści o księżniczkach i wesołych zakończeniach, gdyż to nie pozwala im się przygotować na najróżniejsze – również trudne – sytuacje, które spotkają je w życiu. Rynek książki jest na tyle pojemny, że obecność literatury tego typu nie odebrałaby ani radości dzieciństwa, ani wiary w szczęście – mogłaby jednak sprawić, że wiele dzieci przeżywających trudne chwile, mogłyby znaleźć wsparcie w książce, a to z kolei mogłoby sprawić, że będą chciały o swoim problemie porozmawiać czy zwrócić się do zaufanego dorosłego po pomoc.
Tym samym, kiedy wśród mnóstwa propozycji dziecięcej literatury non fiction czy ciągłych wznowieniach lub twistach sprawdzonych tytułów lub autorów; wśród książek przygodowych i wciąż zbyt mało komentowanych i promowanych komiksów czy picture booków, pojawia się taka książka, jak Tyle miłości nie może umrzeć – powinniśmy rzucać się na nią, a jej okładka mogłaby nas atakować z każdej strony. Dlaczego więc tak się nie dzieje? Czytelniczki i Czytelnicy – Wydawnictwo Zakamarki podaje wam na tacy świetnie napisaną, nie silącą się na luz, mądrą książkę o stracie, śmierci i niebywałej sile przyjaźni, zarówno z członkami rodziny, jak i ludźmi, których wybraliśmy.
Piszę o książce Nilsson z perspektywy dorosłej kobiety i z perspektywy matki, która nie jest wolna od obaw związanych z przyszłością. Oczywiście, że zastanawiam się nad tym, co by się stało, gdybym zachorowała na raka, a finałem byłaby śmierć. Czytając opowieść Tyle miłości nie może umrzeć byłam bardzo wdzięczna – w jakiś absurdalnie smutny sposób – mamie Lei (głównej bohaterki) za te wszystkie doskonałe pomysły, które wymyśliła, umierając. Za czytanie młodzieżowej książki na głos, aby pozostawić swój głos córce i zaprosić ją w świat, który – być może – przeprowadzi ją przez trudny okres dojrzewania; za spisanie prezentów urodzinowych dla dzieci; za przefarbowanie włosów na różowo i za te wszystkie absurdalnie banalne i najmądrzejsze na świecie zdania, które powinno się (niezależnie od okoliczności) powtarzać samemu sobie i swoim dzieciom.
„Nie pozwól, by kto inny decydował, co jest ładne, a co brzydkie, dobre czy złe. Popatrz na mnie. Dopiero w wieku trzydziestu siedmiu lat odważyłam się przefarbować włosy na różowo. Na tyle innych rzeczy zabrakło mi odwagi i już nigdy nie zdążę ich zrobić.”
lub
„- A ja… – śmieje się mama – ja cię kocham jeszcze cholerniej!”
Dorosły odbiorca w trakcie lektury będzie miał kompletnie inne przemyślenia niż niedorosły czytelnik. Zaskakujące, że autorka stworzyła książkę napisaną prostym językiem, fantastycznie pokazującym sposób myślenia dziecka, pełną żartów i ciepła, a równocześnie angażującą dla doświadczonych już życiowo pełnoletnich i starszych czytelników.
Mogę zgadywać, jak zareagują dzieci, które borykają się z taką samą, jak opisana w książce, sytuacją. Jestem jednak przekonana, że może być świetną kryjówką. Może też pomóc w zrozumieniu sytuacji, w której nie dość, że dziecko uczestniczy w chorobie, to jeszcze musi się zmierzyć z odejściem matki (czy ojca). Rozbrajające jest dla mnie to piekielne wyczucie dziecięco-młodzieżowej myśli. Sama doskonale pamiętam, że absolutną tragedią była dla mnie zła ocena; taką samą tragedią brak walentynki w szkolnej poczcie; śmierć wujka, z którym spędziłam mnóstwo czasu i kłótnia z mamą o fryzurę (mnie się nie podobała – a jej bardzo). W takim świecie emocjonalnych dziwności i priorytetów, które wyglądają zupełnie inaczej u ukształtowanej i dojrzałej jednostki znajdujemy się wraz z „Sosenką” – Leią i jej przyjaciółmi. Przecież, choć mama ma rurki w nosie i leży na szpitalnym łóżku w salonie, starszy brat jest okropnie wkurzający, a pod jego łóżkiem tworzy się obca cywilizacja (której początek dają brudne skarpetki i kto wie, co jeszcze); Konrad – pierwszy chłopak – strasznie się czerwieni, ma dziurę w skarpecie i trochę nie wiadomo, co trzeba z nim robić (całowanie okazuje się nie być wyjątkowo fajne); Noja przestaje być najlepszą przyjaciółką, bo tak długo, aż Leia będzie nienawidzić Noi – mama Lei nie umrze…
W tym całym wielkim świecie jest miejsce na na wszystko, również agresję, niekontrolowane napady złości, które więcej niż wściekłości mają w sobie smutku, bezradności i żalu. Czy ktokolwiek jest gotowy na śmierć? Jakąkolwiek śmierć: czy swoją, czy bliskiej osoby? Być może mama naszej bohaterki nie była gotowa na śmierć, ale na pewno była już bardzo, bardzo zmęczona. Danie komuś przyzwolenia na odejście jest najtrudniejszą rzeczą, a może i tym, co pokazuje, że Tyle miłości nie może umrzeć.
Oczywiście, pisząc teksty o książkach staram się zwrócić waszą uwagę na fantastyczne wydanie, piękne i angażujące ilustracje, element edukacyjny, błyskotliwe dialogi, język dostosowany do wieku czytelników, dla których jest przeznaczona. Mam jednak wrażenie, że wszystkie pochwały, które napisałabym pod adresem Moni Nilsson: wartkie tempo, krótkie i angażujące rozdziały, fantastyczne dialogi, niezwykle naturalne zagarnięcie języka młodych (nie wpadając w pułapki ani śmieszności, ani infantylności) byłyby niczym wobec emocjonalnego ładunku niesionego przez historię Lei. Również niewiele znaczą ilustracje – świetne skądinąd – autorstwa Hellgren. Mogę dygnąć w podzięce za wyczucie i prostotę, za czułość dla dziecka i szacunek do chorej mamy; za kreski, za łzy wpadające do miski i przybijanie piątki oraz za odbicie w lustrze (str. 97) – ale to również zginie pod łzami, które napłyną czytelnikom do oczu i zostaną tam przez większość stron.
Nie będę pisać o moim bohaterze tej historii – o tacie Lei; nie będę też pisać o perypetiach dwóch przyjaciółek: Lei i Noi; nie będę też pisać o pistolecie na wodę i trumnie. Poczujcie tę historię po swojemu i nie wahajcie się posłać ją w świat. To będzie jeden z wielu dobrych uczynków, które zrobicie w życiu.
___
Tyle miłości nie może umrzeć
Tekst: Moni Nilsson
Ilustracje: Joanna Hellgren
Wydawnictwo Zakamarki