Układ bardziej złożony

bezmatek – rodzina pszczela pozbawiona matki pszczelej

żałoba – tradycyjne uzewnętrznione odzwierciedlenie tego, co się dzieje z kimś, kiedy stracił bliskiego (Wikipedia, fragment)

 

„Śniła mi się dziś taka śliczna. Głaskałam ją po gładkiej twarzy. Wróciła żywa. Sny dają mi największą przyjemność. Przeżywam rozkosz, kiedy patrzę na matkę. Zakochałam się we własnej matce. Znowu. W tym śnie ja się cieszyłam, a ona wyglądała na skrępowaną. 'Gdybym wiedziała, że tak mnie kochasz, tobym się nie ukrywała. Nie udawałabym martwej przez ostatnie dwa lata’ – mówiła. Nie miałam jej za złe. Przytuliłam się i płakałam ze szczęścia. Poza nią nie było rozkoszy.”

(fragment książki)

Kiedy zaczynam pisać leży obok mnie kot, nie – dwa koty. Na stronie 76 otworzyłam książkę Miry Marcinów „Historia polskiego szaleństwa” (Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk, 2017). Miałam plan, aby rozpocząć od cytatu właśnie z niej, zagarnąć jedną z definicji melancholii, pomieszać ją ze smutkiem albo zauroczeniem. Pomyślałam, że zacytuję Ciorana, ale uznałam to za bezcelowe. Omiotłam wzrokiem rozrzucone notatki, zadrukowane tekstami kartki, dotknęłam papieru i znowu się zamyśliłam. Po lekturze książki „Bezmatek” wywołanej już Miry Marcinów (Wydawnictwo Czarne) często wpadam w stan zamyślenia głębszego niż mogłabym podejrzewać. Z tego myślowego letargu wybijają mnie telefony, miauczenie kota, powiadomienie o dostarczonej wiadomości. Czasem obraz, który kołacze mi się w głowie (pod wpływem książki Marcinów) jest intensywny – wywołuje śmiech lub zmarszczenie nosa – jest to na tyle intensywne lub gwałtowne, że też mnie otrzeźwia. Siadając zatem do pisania nie jestem wolna od tego stanu.

Kiedy zaczynam czytać „Bezmatka” od razu widzę mamę. Obraz mojej własnej matki, zupełnie niepołączonej z narracją Marcinów, nieprzewidzianej w jej historii będzie mi towarzyszył przez całą lekturę. Moja mama będzie się tam przeinaczać, wyginać, kopiować, odbijać w krzywym zwierciadle; moja mama będzie kraść dialogi i powiedzonka, będzie przejmować całe sceny. W przerwach będę śpiewać piosenki, które autorka wplata w prozę – dobrze je znam, też się na nich wychowałam. Szczwana bestia z autorki: pisze o córce i matce: jestem córką mojej matki; narratorka/bohaterka/autorka jest kobietą – i ja nią jestem; Marcinów (rocznik 85′) to pokolenie Teleranka, Majki Jeżowskiej w kolorowych sukienkach – ja też jestem tym pokoleniem. Od pierwszego zdania uderza mnie zatem podobieństwo – po przeczytaniu z trwogą uznam, że nie będę jedyna i wielu osobom nie będzie do tego potrzebny zbliżony rocznik ani Teleranek. Marcinów napisała tak dojmujący obraz relacji budowanych między matką a córką, tak przejmującą wizję utraty i tak daleki od ideału, a często skrywany obraz naszych matek – obraz matek namalowany przez córki – że trudno mi wyobrazić sobie pominięcie jej książki w jakikolwiek sposób.

Urodziła się, była córką, jest córką. Była córką swojej matki. Była córką swojej matki – matki ulegającej nałogom. Była córką w dysfunkcyjnej rodzinie. Potem z córki zamieniła się w matkę swojej matki. Zakochała się w swojej matce. Matka chorowała, a ona przewijała ją tak, ja tamta czyniła to trzydzieści lat wcześniej. Matka umarła. Córka została. Koniec.

Gdybym tylko mogła zamknąć wszystko w tych kilku prostych zdaniach – ileż łatwiejsze byłoby moje zadanie. Niestety. Mira Marcinów zmieściła w niewielkiej książce, w tekście rozsypanym a zwięzłym, zróżnicowanym pod względem formy – nie tylko objętości niebywałą złożoność relacji matek i córek, rozbebeszyła opinię o dysfunkcyjnych relacjach, otarła się prozę fizjologiczną (ale jakże odmienną od postrzegania np. Uzdańskiego), przywołała dzieciństwo, kazała czytelnikowi czekać na śmierć, a finalnie otarła się o perfekcję: wywołała czytanie wrażeniowe, które czytaniem wrażeniowym nie miało prawa być. Wyobraźcie sobie zatem, co czeka was w trakcie lektury, jak sugestywnie omami was autorka, jak osaczy was opisanymi emocjami, jak zespoli i uwikła we współodczuwanie. Nie ukrywam, że nie przeżyłam już dawno takich emocji w trakcie lektury.

Marcinów dokonuje próby opisania tego, co dzieje się w sercu córki przez lata. Od wpatrzenia w mamę, tęsknoty za nią, prób naśladownictwa przez osąd, krytykę, wstyd aż po żal. Meandrując pomiędzy uczuciami, które aż dziw, że mieszczą się na linii dwóch tylko osób, nie pomija jednego – miłości. Autorce doskonale udało się ukazać niebywałą siłę miłości w tym specyficznym układzie, która chowa się i wyrasta z cienia każdego innego uczucia. Mimo balansowania na cienkiej i niestabilnej linie, jaką jest opisywanie sytuacji uznawanych powszechnie za patologiczne (papierosy w dłoniach dziecka, nieodpowiedzialne zachowania rodzica-opiekuna, a zatem zły wzorzec dla dorastających dzieci; poligamię czy też poliamorię, wyzwolenie w wydaniu kobiety, uzależnienie od alkoholu, biedę, potyczki z życiem) Marcinów zdaje się umiejętnie odciągać naszą uwagę od tła, a skupiać nasze myśli na tym, co niewidoczne. Na zafascynowaniu dziecka, na bezgranicznej wierze w realizację planu czy marzenia, na zbyt mocnym makijażu mamy, który kojarzy się dobrze. Zwróciłam uwagę na podkreślanie przez bohaterkę/autorkę atrybutów młodości czy atrakcyjności, którymi dysponowała (bądź nie) mama: mama szczupła (inaczej lepiej skłamać koleżankom, że mama jest w ciąży), mama wymalowana, mama zadbana, mama, za którą oglądają się mężczyźni, mama zawsze w obcasach, mama pachnąca, mama… żywa. Czyż nie tak chcemy prowadzić swoje myśli? Od razu przeniosłam to na moje relacje z mamą i oczywiście złapałam się za głowę, bo trzymam ją w mojej głowie. Jej zakonserwowany obraz w okresie, w którym nie przekroczyła czterdziestu lat, utrzymuję go w głowie i może z większym trudem niż ona sama przyjmuję zmiany, które dzieją się na moich oczach. Nie zauważam zmarszczek, nie widzę pogłębiających się bruzd, ani minimalnie opadających policzków. U mojej mamy nie chcę widzieć starości. Nie pozwalam jej na starość. Nie pozwalam jej odejść.

„Miała swoje lata, spodnie rybaczki, miętowy sweter w serek i granatowe baletki. Mówili, że za mocno się malowała. Nie sądzę. Każdy niech się maluje, ile chce. Bałam się jej dekoltów. I że zabraknie mamie pieniędzy. Zawsze miała odliczone. Ale zapomniała o tym, że życie drożeje. Zwłaszcza mięso.”

Bardzo trudno jest określić cel książki – ale czy należy go wskazać? Nie czuję też potrzeby weryfikowania i uszeregowania: czy to jeszcze proza czy już proza poetycka, a zatem powieść z nieregularną konstrukcją czy poemat, a może to wszystko razem? Czy zasadnym jest, aby całą stronę zajmowało tylko jedno zdanie, a może zbyt infantylnym zabiegiem jest przywoływanie starych piosenek. Czy to nie granie na nośnych nutach sentymentalizmu? Czy ktoś dokonuje autoterapii tworząc taki tekst czy chce komuś pomóc, a może przemyca historię, żeby nie zapodziała się przykryta innymi – weselszymi, zabawniejszymi, lżejszymi i bardziej do zapamiętania? A może tworzy pomnik komuś komu zupełnie się nie należał – czy to w ogóle wypada? I jak można dobrze wspominać zakupy, które się nie odbyły i wypełniły pustką wszystkie przygotowane torby? I dlaczego wszystko jest smutne?

Marcinów tworzy niejednorodne, a przede wszystkim niejednoznaczne obrazy. Nic nie jest czarno-białe, a zawsze znienacka przebija kolor, nawet przez najmniejszą szczelinę. Nie ma tu jednoznacznie złych i obiektywnie dobrych; nie ma też wspomnień, takich niewymieszanych z wyblakłą już kliszą, złudzeniem: nawet zdawałoby się dokumentalny sznyt opowiadający o dzieciństwie, sytuacji na szpitalnych salach czy prostytuowaniu się w celu przyspieszenia kuracji bliskiej osoby (ale to nie jest książka o opiece szpitalnej i morale lekarzy) bywa pocięty przez naiwność dziecka, ulotnej pamięci, przeinaczonego obrazu. Wyczekiwane katharsis odbywa się kilkukrotnie, powielane schematy nie uwierają tak bardzo, jak czytaliśmy w przewodnikach, a może ktoś to sprytnie przed nami ukrył? A może wystarczyłoby powiedzieć: Marcinów pod pretekstem żałoby i pszczół, wykorzystując figurę matki – wyświechtaną już zresztą na dziesiątą stronę – napisała potrzebny, przejmujący, prawdziwy, odarty z uprzedzeń i klisz portret kobiety myślącej. Portret kobiety czującej. Portret kobiety, która jest kimś i czymś więcej niż przypisaną rolą. Portret kobiety, której się nie definiuje. Tak jak nie definiuje się prozy Marcinów.

Proponuję zatem, aby czytać „Bezmatek” i myśleć tylko o tym, co przyniesie opowieść. Tutaj fabułę stworzycie wraz z autorką, choć nie od razu zorientujecie się, że właśnie taki efekt wywołuje pisarstwo Miry Marcinów.