Układ(a)ne

Trudno, aby wszystko, co wydaje dane wydawnictwo powalało mnie na kolana. Statystyki są, jakie są. Po zachwytach nad książkami, które dostarczyło polskiemu czytelnikowi Wydawnictwo Tajfuny przyszedł czas na pierwsze rozczarowanie. Choć to też nie do końca prawda, bo o ile pierwsze i najbardziej obszerne (zajmujące niemal połowę książeczki) opowiadanie ze zbioru „Układ(a)ne” Aoko Matsudy przyniosło mi prawdziwą czytelniczą radość i spełniło obietnice z okładki, o tyle pozostałe opowiadania ze zbioru pozostawiły niesmak i uczucia co najmniej – mieszane.

Młoda pisarka Aoko Matsuda debiutuje (spektakularnie) w 2013 roku. Tytułowe opowiadanie zgarnia nominacje i laury literackich nagród i wyróżnień. Temat jest nośny, jak najbardziej „na czasie” i opisuje, to co dotyczy całego globu: feminizmu, społecznych oczekiwań, korporacyjnego życia oraz konsumpcjonizmu. Upraszczając (czy na pewno?), wszystkie opowiadania, które znajdujemy w zbiorze uderzają w wymienioną tematykę i problemy z nimi związane. Po raz kolejny mam jednak wrażenie, że ktoś mnie oszukał, bo o tym wszystkim już czytałam, bo poza kilkoma nazwami nieznanych Europejczykom marek i tytułów telewizyjnych tasiemców próżno szukać tam niezrozumiałych wątków, a unifikacja bohaterów (zabieranie im imion, zmiana wcieleń bohaterów czy miksowanie postaci) nie wydaje mi się wyjątkowo odkrywcze – ba – potrzebne! Oczywiście, w prostej linii interpretacyjnej stworzenie everymanów sprawdza się doskonale – utożsamią się z bohaterami przedstawiciele klas niezależnie od długości i szerokości geograficznej w której żyją, ze smutnym uśmiechem pokiwają głowami nad okrutnym korporacyjnym losem mrówek (tych wiecznie zapracowanych), kobiety na nowo zadadzą sobie pytania o molestowanie i jego zasięg, relacje w pracy, sens lub jego brak w dbaniu o siebie lub w poszukiwaniu partnera. Mężczyźni pokręcą nosem na „kolejną feministyczną książkę”, jednak w zaciszu własnych umysłów dostrzegą niepokojące sygnały o tym, że sami są zagrożeni etykietowaniem: męski – orangutan i troglodyta, materiał na partnera; jakikolwiek widoczny pierwiastek „żeński” (w ogólnym rozumieniu) – chodząca gejoza. Masz ci los – nie dogodzisz. Wiemy o tym nie od dziś.

Matsuda bardzo sprawnie prowadzi narrację, miesza charaktery i postacie, bawi się konwencją kryminału, momentalnie pisze banalnie do bólu, co zauważa – jakże trafnie – Kinga Dunin na łamach „Krytyki Politycznej” przywołując choćby pierwsze zdanie opowiadania „Układ(a)ne”:

– Skarbie, nie umknęło mojej uwadze, że odkąd weszłaś do naszej biurowej kuchni, nic, tylko zerkasz z niepokojem w to samo miejsce, w ten obszar obok zlewu, gdzie wszyscy pracownicy odkładają przyniesione przez siebie kubki. Co tam widzisz ciekawego?

„Czy to zdanie nie brzmi jak z jakiejś kiepskiej powieści?” – drąży Dunin. Brzmi, ale nie pochodzi z kiepskiej powieści. To bardzo realistyczne przedstawienie świata – naszego świata, tego trwającego, obecnego. Polecam nie brać sobie do serca tych wszystkich słów o złożoności narracji, mnogości zabiegów, mieszających się puzzli, które dopiero po n-tej lekturze układają się w klarowną całość. Tutaj naprawdę trzeba, owszem w skupieniu, ale po prostu czytać. Co dostaniemy? Piątkową rozmowę w gronie przyjaciół przy piwie i wódce w Antycafe na ul. Sławkowskiej w Krakowie. Po kilku głębszych, kiedy języki się rozwiązują, a starannie nałożona szminka przyjaciółki nieco straci swój blask i kontur rozpoczyna się omawianie życia. Zaklęci w dedlajny i asapy wychodzimy poza ekrany monitorów i komentujemy rzeczywistość, jak robi to Matsuda. Sekretarka, której piąta zmiana torebki z Fendi na Gucci w tym miesiącu kłuje w oczy i zapominając jej imię oceniamy przez pryzmat torebki. Jej zbyt krótkie lub dopasowane, w naszym odczuciu, ubrania sugerują związek z prezesem (ale oczywiście prychamy, że żadna tajemnica – przecież to po prostu widać, poza tym – skąd miałaby pieniądze na te wszystkie torebki, perfumy i pękate kosmetyczki, które dumnie prezentuje w łazience). Koledzy, z nimi to nigdy nic nie wiadomo: idioci, ociekający testosteronem fanatycy Tindera, żonaci, na których bywa, że nie zwracamy uwagi, geje (tu rozczulający uśmiech i komentarz czy są z gatunku „przegięty” czy „nigdy byś nie powiedziała”); koleżanki – lesby (zimne suki – w oczach kolegów brak zainteresowania ich osobą, profesjonalizm są poczytywane za bycie lesbijką (źle), zimną suką – też źle), zajęte, słodkie idiotki – jakże miło przebywać w ich towarzystwie… doprawdy, nihil novi. W tych knajpianych okolicznościach, o których piszę, ludzie wyrażają też opinie o tym, że mają mnóstwo roboty, jednak zapytani o to na czym polega ich praca nie są w stanie tego określić. Praca jednak przynosi pieniądze, a to najważniejsze. Są oczywiście i tacy, którzy doskonale odnajdują się w korporacyjnej aranżacji i chwała im za to – nie nam oceniać innych. Przy stoliku, z którego rozmowę sobie przypominam na potrzeby tekstu (a może sklejam z miliona mocno zakrapianych wyjść, kiedy uczestniczyłam w takich rozmowach, bezczelnie ich podsłuchiwałam lub byłam zmuszona słyszeć) padają też zdania opisujące ogólny brak relacji w korporacji: udawane koleżanki, udawane zależności, udawane troski i zainteresowanie życiem innych. Najsmutniejsza prawda jest taka, że z większością mijanych znajomych i nieznajomych w tych wielkich biurowcach nie chcielibyśmy pracować, mając na to jakikolwiek wpływ. Niestety, większość z nas nie ma. Tak samo jak nie mamy prawa nieustająco wykpiwać pracy w dużych firmach. Decyzje o pracy w danym miejscu czy systemie nie zawsze są zależne od nas, a umiejętność dostosowania się nie powinna być uważana za słabość. Dlatego, mimo wielkiej przyjemności z czytania „Układ(a)nych” Matsudy nie może mnie opuścić refleksja tego, że najzwyczajniej w świecie zaczynamy sprawiać przykrość ogromnej ilości ludzi, którzy są pracownikami korporacji. Czy zachodzą zmiany? Czy jesteśmy w stanie wyrwać się z takiej pracy? Czy ją szanujemy?

Matsuda bywa groteskowa, wyjątkowo zabawna, czasem wręcz karykaturalna. Czyta się ją przyjemnie – nie bez refleksji, którym zresztą daję wyraz, ale czy jest w tym jakiś przełom, którego potrzebuję? Jakieś przebudzenie, na które czekałam? Nie. Wyrzuciłam zatem z głowy korporacyjny świat, skupiłam się na przedstawionych relacjach międzyludzkich, które są ułomne i pozwalamy na to – zarówno mężczyźni, jak i kobiety i niemal wzruszyłam się czytając jaką rolę przypisała sobie korporacyjna sprzątaczka z ckliwością zerkając na stosy samoprzylepnych karteczek przygotowanych do spełnienia swojej roli, a pozostawionych w kilku miejscach nie tylko w pracy, ale też w mieszkaniu.

Druga połowa książki (to naprawdę szybkie czytanie – mamy do przebrnięcia 150 stron) to opowiadania bardziej abstrakcyjne. Poczynając od „przerywników” w postaci aktów sztuki teatralnej, ulicznego performansu, manify w małym składzie, stand-upu (?) „Stek wodoodpornych kłamstw!” (2x) i „To nie tylko stek wodoodpornych kłamstw!”, przez oniryczne „Sadzonki Margaret”, które widziałabym jako monodram w nowojorskim podziemiu teatralnym lub MoMie i „Dziewczynę, która wkrótce bierze ślub” aż po „Pojemniki”, które chciałyby być dwustronicowym podsumowaniem i puentą konsumpcyjnego świata, manifestem ekologicznym, prośbą o podpisanie petycji w celu ratowania fok oraz podsumowaniem złudnego minimalizmu. Niestety – nie udało się.

Podaruję sobie pisanie o „Steku wodoodpornych kłamstw!”, bo poza pierwszym miłym wrażeniem wzbudziły we mnie śmiech. Pokazały też pewien pastisz i nieudolność działań, jak idiotyczna polska komedia z rozbrajającą rolą Globisza „Idealny facet dla mojej dziewczyny”.

„Dziewczyna, która bierze ślub” to przyjemna zabawa, która być może miała pokazać skomplikowane relacje damsko-damskie, ale przez przerost formy nad treścią niewiele z niego wynika. Matsuda kolejny raz stosuje zabieg uniwersalizacji: wszystkie możemy być „dziewczyną, która bierze ślub”, nawet autorka… a może tego ślubu w ogóle nie będzie. Niczego to ostatecznie nie zmienia.

„Sadzonki Margaret” najbliższe mojej estetyce: zadziorne, przemyślane, dziwne, niejednoznaczne, prowokujące ciągle widzę w innej niż literacka, formie, co nie pozwala mi ich wysoko ocenić. Niemniej, dziewczyna zakopująca najróżniejsze przedmioty, bez uśmiechu, bez zadawania pytań, bez refleksji jest dla mnie najtrafniejszą metaforą bezsensu naszych zajęć oraz śmierci duchowości. Ta surrealistyczna scena mówi o współczesnym świecie więcej w takiej scenografii niż zamknięcie opowieści w wyświechtanych ścianach biur i wind w korporacji.

Mam pytanie: jak rozmieszczone są guziki w japońskich windach? Pewne etapy przenoszenia się pomiędzy życiami i piętrami w korporacji widzimy „podświetlone” piętro, ale obok są przyciski, których używamy do zamykania i otwierania drzwi – są w pozycji poziomej, nie pionowej – jak jestem przyzwyczajona – czy to literacko-ilustracyjny zabieg, którego nie rozumiem czy inna konstrukcja windy w Japonii?

Skąd ta fascynacja piętrami? I ta, niemal filozoficzna rozprawa o braku pokory człowieka, budującego drapacze chmur lub… metro?

Jeśli nie oglądaliście, to polecam obejrzenie „Battle Royal” w reżyserii Kinji Fukasaku z 2000 roku. „Igrzyska śmierci” to przy tym filmie żart. Wspomina go też Aoko Matsuda.

Niestety nie będę fanką takiej literatury. Dużo bardziej przekonuje mnie kruchość, oniryka, piękno i spokój „starego świata” i literatury, którą dały mi Tajfuny do tej pory, aniżeli tak serwowana współczesność. Nadal jednak doceniam ideę oraz próbę pokazania ogromu japońskiego rynku książkowego. Polecam też rozmowę Marcina Wilka (Wyliczanka) z Karoliną Bednarz (Wydawnictwo Tajfuny) i Agatą Bice (tłumaczką zbioru Aoko Matsudy). Obie kobiety mówią niezwykle interesująco, wskazują tropy i nie ukrywają swojej fascynacji autorką zbioru – mimo ich energii nie jestem w stanie podzielić tej pasji. Z uwagą będę się przyglądać kolejnym poczynaniom Wydawnictwa.