w życiu to jest wszystkiego „Po trochu”

Przez trzynaście lat mieszkałam w Binarowej, tuż koło Biecza. Od piątego do 18 roku życia. Chyba najbardziej to ja się czuję, że jestem właśnie z Binarowej. Może dlatego, że wieś, to jednak wieś i nikt wspomnień ze wsi Ci nie zabierze. Czasem, kiedy siedzimy sobie z mamą wieczorami, albo wisimy na telefonie późno w nocy to sobie przypominamy tamte czasy i jakoś zawsze dochodzimy do wniosku, że życie to tam było całkiem proste. Ostatnio spotkałyśmy się z naszą sąsiadką z Binarowej, Anetką, która dzielnie kroczyła z dzieciaczkiem na plecach. Kroczyłyśmy we trzy przez 12km, zupełnie jak wtedy, kiedy mieszkałyśmy w Binarowej. Mama nas zabierała w przysiółki: w Lechowe Potoki, na Wygon, na szpitalne, za cmentarz. Tak się chodziło. Piło się wodę ze źródełka, skakało się na sianie, chodziło po mleko do sąsiada, wiecznie dopraszało się chłopaków, żeby pozwolili pokopać z nimi piłkę, robiło się bazy i ogólnie było dobrze.

I kiedy moja ciocia Becia powiedziała, że muszę przeczytać książkę Weroniki Gogoli „Po trochu”, to zeszło mi dwa tygodnie zanim wróciłyśmy do rozmowy i ta książka znowu się pojawiła. W sobotę, szykując się już na noc jazzu w Krakowie zrobiłam wycieczkę po księgarniach i za cholerę książki nigdzie nie było. Nie do końca nie było, bo jednak była, ale kawałek drogi, bo w Lokatorze. Była ostatnia i chyba po prostu miała być moja. Musiało tak być, bo przy tej książce, to płakałam i śmiałam się w głos. Wszystkim chciałam o niej opowiedzieć, fragmenty bym czytała do telefonu i ciągle powtarzałam jedno zdanie: „ta książka wszystkim się będzie podobać”.

Bo to jest książka o dziewczynce, którą była każda z nas. O dziewczynce, która ma obite kolana, robi kulki z kozy z nosa i dziwi się dlaczego chłopaki sikają na stojąco. To jak nasze wspomnienia opisane przez bardzo mądrą, młodą kobietę, która chciała zapamiętać bardzo magiczny czas. Mimo, że rozdziały książki – nazwane godzinami – przeważnie kończą się pogrzebem, mimo, że robi Ci się wtedy smutno, to i tak czytasz kolejny rozdział. Dzięki Gogoli przeniosłam się znowu do Binarowej – oj, Weroniko! – ale mi wzruszeń przysporzyłaś.

Książka jest opowieścią małej dziewczynki pisaną z poziomu młodej, ale dojrzałej już kobiety. Język niby banalny i prosty, pełny zdrobnień i pytań bardziej humorystycznych (w pierwszym odbiorze) niż filozoficznych (co to ten seks? co to ta ochrona ze skrzydełkami? te dwanaście kroków jak go uszczęśliwić?) sprawia, że wyobraźnia przenosi Cię znów do dzieciństwa. Gwarantuję, że każdy, ale to każdy, zwłaszcza z pokolenia lat 80′ znajdzie tam choć jedno wspólne wspomnienie.

Gogola przeprowadza nas przez wiejskie życie i zależności na podstawie przypadków swojej rodziny, przyjaciół, sąsiadów, choć ja czytam to jak dziennik. Jak wspomnienia ubrane w kilkanaście opowiadań, aby nie zapomnieć.

Zrobiłam przerwę i zadzwoniłam do mamy.

  • Piszę, mamo, o tej książce Gogoli i wiesz co, tak się wzruszam, bo Ona pisze, że miała niebieską bańkę na mleko, a ja sobie przypomniałam, że do Augustowskich to chodziłam z taką białą. Ciężko ją było zamknąć.
  • Pamiętam – mówi mama.
  • I wiesz, mamo, ja sobie tyle rzeczy przypomniałam przez tą książkę z Binarowej. To źródełko, te spacery.
  • Każdy ma swoje Olszyny albo Binarową – mówi mama. Albo wiesz co – dodaje – życzyłabyś każdemu, żeby miał swoje Olszyny i Binarową, bo dzieci z miasta to jadą na wycieczkę, żeby krowę zobaczyć. Ciekawe jakby to odbierały osoby, które wychowały się w mieście, czy one by to odebrały za realny świat. – tak się moja mama zadumała.
  • No i był ten smak gumy Turbo, komiks Gigant z kaczorem Donaldem…
  • I dzwony w kościele mi się przypomniały – mówi mama – a jak słyszałam te dzwony to mi się w głowie od razu pojawiał cytat z Hemingway’a*
  • No tak… – odpowiedziałam.

Sięgnijcie po tą książkę. Weźcie ją ze sobą na wakacje, otwórzcie przy popołudniowej kawie. Nie pożałujecie jednego przeczytanego zdania.

„Po miesiącu szłyśmy z Dominiką i Karcią nad Folusz szukać kaczego mydła i wtedy spotkałyśmy babcię Prusa. Powiedziałyśmy jej: Dzień dobry, jak zawsze. A ona strasznie się rozpłakała i powiedziała nam, że mamy się cieszyć, że żyjemy, że mamy się cieszyć z wszystkiego, co mamy, i Bogu dziękować za każdy dzień, i że nawet nie wiemy, jakie my szczęśliwe jesteśmy. I uciekła, dosłownie uciekła, na swoich małych nóżkach, chowając twarz w chustce.

I wtedy pomyślałam, że może ma rację? Że może ten Folusz i to kacze mydło to już jest szczęście? Bo słońce świeci mocno, a kamienie tak dziwnie pachną? Że może to wystarczy? I może żaden Żoliborz nie jest mi do szczęścia potrzebny?”

 

 

*”Komu bije dzwon” Hemingwaya rozpoczyna cytat John Donne „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.” (jest to też pierwszy wpis mojej mamy w moim pamiętniku, który posiadałam, jak to każda mała dziewczynka w tamtych czasach)