„Rozerotyzowana, histeryczna opowieść o najprostszym z możliwych żyć. Kiedy kobieta staje między jawą a snem, depresją a walką, pożądaniem a stagnacją, nic nie wydaje się prawdą. To, o czym czytamy, jawi się raz jako sen, raz jako obraz ludzkiego upadku, a potem jako peregrynacja przez bycie matką, żoną, a przede wszystkim kobietą. To historia duszna, lepka, oniryczna, gdzie lynchowskie mamidła wchodzą w ciągły dialog z teraźniejszością, w której magii doszukać się może tylko dusza naznaczona szaleństwem.” – mówię z okładki książki „Zgiń, kochanie” Ariany Harwicz, Wydawnictwo Pauza
Książka, o której mowa to wielokrotne przedzieranie się przez kolejne poruszane tematy. Nie sposób zakończyć na jednym tylko czytaniu od początku do końca. Znalezienie odpowiedzi, a przynajmniej usystematyzowanie tematów wymaga – jeśli nie kilkukrotnego przeczytania całości tekstu – to wielu powrotów do fragmentów. Trudno nie docenić do tej prozy, jeszcze trudniej ją zbagatelizować, najtrudniej jednak pogodzić się z tym, że świat matki nie jest taki, jaki przedstawiają zaangażowane w macierzyństwo media, celebryckie wpisy oraz cała masa innych kobiet – matek, którym wstyd się przyznać do tego, że stając się matkami nie pozbywają się własnego „ja”. Właśnie ten temat zdaje się wypływać jako pierwszy i bardzo długo mamy wrażenie, że otacza nas świat depresji poporodowej. Jednakże terminem tym posługuje się nauka i medycyna. Depresja poporodowa to okres, który najczęściej obejmuje czas pierwszych trzech miesięcy po urodzeniu dziecka, może trwać do około 6 miesiąca (pamiętajmy, że jesteśmy różni i ramy czasowe są wskazówką czy dookreśleniem, mogą być jednak różne dla różnych kobiet). Stan taki charakteryzuje się nadmierną obawą o dziecko, któremu obiektywnie nic nie dolega, fantazjowanie o jego zabiciu i oddalenie się od niego, brak popędu seksualnego (ten jednak jest też naturalnym stanem po porodzie, który – nie oszukujmy się – dewastuje ciało kobiety, nawet jeśli nie trwale). Egosyntoniczne myśli, które pojawiają się w tym okresie, to takie, o których człowiek „chory” wie, że są nieakceptowalne, że nie są normą. Potencjalnie wiele z tych symptomów możemy przypisać naszej bohaterce i to już od wprowadzających zdań:
„Jak to możliwe, że ja, słaba, chora kobieta, która fantazjuje o nożu, mam być żoną i matką tych dwóch osobników? Co zrobię? Ukryłam się, jeszcze mocniej wtulając ciało w ziemię. Nie zabiję ich. Wypuściłam nóż z dłoni. Jak gdyby nigdy nic poszłam rozwiesić pranie.”
Większą uwagę przyciąga jednak dalsza część wprowadzenia, który zdaje się nakreślać bodaj najważniejszy problem poruszany w tekście Harwicz:
„Ludzie tutaj przygotowują się na zimę jak zwierzęta. Nic nas od nich nie różni. Mnie samej, światłej kobiecie z wyższym wykształceniem, bliżej do bestii niż tym zdychającym lisom o splamionych czerwieniom i szeroko rozdziawionych, podpartych kijkami pyskach.”
O ile pierwszy z przytoczonych fragmentów mógłby odpowiadać na potrzebę pisania o depresji poporodowej, o tyle drugi obrazuje już umiejscowienie kobiety w środowisku dla niej obcym oraz próbie odpowiedzenia sobie na pytanie (tuż przed masturbacją?) czy nadaje się na matkę i żonę.
Moją analizę opieram zatem na wielopłaszczyznowej próbie interpretacji. Wychodząc od poporodowej traumy i odarcia z cukierkowego piękna okresu tuż po urodzeniu dziecka, przechodzę do pytań o kobietę wciśniętą w rolę społeczną oraz funkcję rodzinną, a przede wszystkim jej stosunek do tych ról. Kolejno to odważne opisy rozbuchanej seksualności nie tylko w sferze masturbacji ale też stosunku (romans) – upodmiotowienie kobiety w sferze erotycznej (w przeciwieństwie do standardowego uprzedmiotowienia), aby na końcu poszukać przyczyny „szaleństwa” w wykluczeniu, a to zdaje się być najważniejszym punktem do przemyśleń.
Przede wszystkim należy się przygotować na pewien dyskomfort w trakcie lektury. Bohaterka, która stawia się wyżej niż społeczność, w której się znajduje (wykształcona kobieta, która trafia do bliżej niedookreślonej wiochy zostaje otoczona wieśniakami – domniemujemy, że niewykształconymi, zamkniętymi w wielodzietnych rodzinach, obciążonymi prowincją wielopokoleniowo, zdający się nie tyle nie znać, co nie chcieć znać innego życia); kobieta, która zdaje się nie nadawać na matkę (sama ma w końcu takie dylematy), nie nadaje się na żonę, już nie mówiąc o niewdzięczności (czego chcieć od męża, który pracuje, od czasu do czasu sprząta, zajmuje się dzieckiem w stopniu wystarczającym – przynajmniej w szeroko pojętej normie – wydaje się być nienachalny, pomocny, choć gdyby się lepiej przyjrzeć ma osobowość ameby); dodatkowo bohaterka jest nieustająco niezaspokojona seksualnie, a przecież „to się nie godzi”. Kobieta raz jest bierna, raz nadskakująca, nie wiadomo o czym myśli i co wyczynia na łonie natury i skąd te mamidła z jeleniem w roli głównej. Nie odnajduje się w żadnej z ról, zapomina też, a może walczy o podstawową – bycie kobietą. W konsternację wprowadzają też opisy jej szaleństwa, które objawia się nie tylko w sytuacjach stricte wyobrażonych, dotyczących życia domowego, ale też tych, które określiłam, jako lynchowskie mamidła – jeleń, jego czujne oko, jakieś niewypowiedziane zespolenie z naturą, które wydaje się być nie tyle fantazją co ucieczką. Czy wszystko co robi nią jest?
Złożony opis tej zagubionej kobiety, który serwuje nam Harwicz bywa wstrząsający. Poza tęsknotą za „złotymi czasami”, czyli tymi sprzed przeprowadzki na koniec świata, autorka serwuje nam opisy, które wydają się niesmaczne. Zdajemy sie wierzyć, że bohaterka faktycznie jest naznaczona szaleństwem.
„I wtedy zobaczyłam powietrze przesycone niewidzialnym napięciem erotycznym. Rembrandt. Żołędzie spadały i spadały, i spadały tak powoli, tak ciężko, między koroną drzewa a ziemią, że zdawały się spać w powietrzu. Ciąć je złotawymi promieniami. Caravaggio. Inercja, senna atmosfera, kiedy się patrzy, jak liście obracają się raz, drugi i jeszcze raz, zanim dotrą na ziemię, spada jeden liść, kolejny i kolejny. W takim klimacie usta otwierają się szeroko. Ślina zmienia się w słodką wodę. Żegnajcie, pleśni i mroku. Letnia śmierć przekształciła las w skupisko ciszy i szeptów. Położyłam się koło wózka i zasnęłam. Śniła mi się mżawka. Ale nie, to był odgłos skrzydeł motyli wpadających na siebie. Delikatna zmysłowość ciem. Serce waliło mi w uszach. Schyliłam się nad wózkiem, żeby popatrzeć na dziecko, i zapomniałam, że wyszło ze mnie. Dobrego dnia, dziecko lasu. Mały popatrzył na dwie parzące się kapibary i szybko zaczął naśladować ich ruchy swoją miedniczką. Mój synek już ruchał, nieokrzesany tak jak one.”
Ogromnie się cieszę, że taka lektura trafiła do polskiego czytelnika. Z wielu powodów. Zaburza pogląd o macierzyństwie – które wywołuje tylko dobre i ciepłe myśli, zapominając o tym, że to tylko jedna z wybranych kobiecych ról, a nie jedyna, właściwa czy nadrzędna. Pokazuje złożoność emocji, związanych z pojawieniem się na świecie dziecka, obala mit o pełnej miłości „już do fasolki w brzuszku”, obnaża matczyną niemoc, bezradność, naukę „na żywym organizmie”, pokazuje poczucie samotności, utratę kobiecości, która wyrywa się i krzyczy, że nadal tu jest. Otworzenie się na dialog i zrozumienie tego, co dzieje się w kobiecie po porodzie i po przejęciu nowej roli jest jednym z podstawowych zadań, które powinniśmy przed sobą stawiać w dysputach społecznych. Obcość, nie tylko w sferze uczuć, ale też ta realna, związana z tworami kosmopolitycznymi, napływem uchodźców, ale też migracjami, które przestały być problemem powinny uczulić nas na patrzenie nie tylko przez pryzmat rdzennych mieszkańców społeczności czy narodów, ale zadać sobie pytanie o emocje „drugiej strony”. Świetnie te dwa wątki zestawia ze sobą Olga Wróbel (Kurzojady), pisząc i cytując autorkę:
„W matkę nie przemieniamy się trwale w jednostkowym geście wydania dziecka na świat. Bycie matką jest jak bycie cudzoziemką – składa się z sondowania, stąpania ostrożnie po nieznajomej krainie, stopniowego oswajania niektórych jej odcinków, ale też nieprzemijającego lęku i wstrętu związanego z innymi obszarami. Kondycja cudzoziemki pozwala mi na pisanie, jest źródłem mojej literatury – zadeklarowała Harwicz, podsumowując dyskusję o „Zgiń, kochanie”.”
Czeka zatem na was wielopłaszczyznowa powieść, która tylko pozornie jest krótka i zwięzła. Jej kontunuacja bowiem odbędzie się w waszych głowach, bez względu na to czy będziecie mieli na to ochotę czy nie. Ten rodzaj pisania, ale też wybrany temat osadzają się w myślach, prowokują, zadają pytania. To nie tylko inteligencja autorki i zmysł obserwacji, to nie tylko odwaga w stawianych tezach i przedstawianiu tematu, to nie tylko brak woalek tematycznych (literacko jest bowiem zdobnie i bogato) – to świetne spojrzenie na współczesność, ale też literatura, która ma szansę być czytana przez kolejne dekady nie dezaktualizując się (choć miejmy nadzieję, że stanie się reliktem).