„Mężczyźni będą zazdrościć, współczuć, klepać po plecach albo stawiać wódkę w barze. Kobiety będą oceniać, wyzłośliwiać się, wyzywać od najgorszych, aby potem wzdychać nad lekturą. W końcu okaże się, że to opowieść o życiu tak zwyczajnym, jak setki innych dziejących się równocześnie tuż obok nas. Bohater, którego chciałam przytulić i kopnąć w tym samym momencie. To doskonała książka! Od razu po zamknięciu ostatniej strony zostaniecie zasypani pytaniami, które będą domagać się odpowiedzi.” – tak mówię do was z okładki książki.
Po czym poznaję dobrą książkę? (Dobrą dla mnie samej – oczywiście?). Po tym, że przechodzę przez nią z czasem i etapami. Nie jest prawdą, że zachwycam się od pierwszej strony i w tym zachwycie tkwię do ostatniej. Bywają książki, z którymi się boksuję, obrażam się na nie, porzucam na regale, strzelam focha i wywracam gałki oczne, czego nie znoszę – u siebie i innych. Bywa oczywiście, że płynę na fali zauroczenia lekturą, ale zdarza się, że z tygodnia na tydzień uderza mnie więcej i więcej.
Tommy Wieringa i „Piękna młoda żona” z Wydawnictwa Pauza tygodnie po lekturze otwierają mi głowę na kolejne warstwy – mistrzostwo – biorąc pod uwagę, że książka zapisana jest na ledwie 124 stronach.
Najpełniej fenomen tej książki opowiedzą wam etapy:
etap 1.
Wreszcie o mężczyźnie. Autor lwią część książki poświęca właśnie swojemu bohaterowi – Edward (nie ma nic wspólnego z tym ze „Zmierzchu” 😉 jest dojrzałym mężczyzną, który odniósł „wirusologiczny” sukces naukowy. Ma swoje miejsce przy stole, zarabia, może sobie na wiele pozwolić, kobiety nieco go rozpieściły przez lata. Wykorzystuje swój kuszący wygląd i możliwości statusowe (wszak status społeczny w XXI wieku nie jest bez znaczenia) do stosunkowo łatwego i wygodnego życia bez zobowiązań. I mimo, że miałam ochotę kopnąć go w najczulszy element jego fizjonomii przez większość książki, to ucieszyło mnie, że można przedstawić męskie bolączki. Bo oto przez wieki wpajano nam swoje role. Tak jak kobiety walczą z syndromem „kobieta do garów”, tak mężczyźni również faszerowani są różnymi bodźcami. Ten wypełniony sukcesem mężczyzna tez jest bombardowany przez wymóg zdrowego trybu życia, naoliwione, muskularne ciała, które krzyczą z plakatów i magazynów – nie tylko dla mężczyzn. W dzisiejszym świecie już nie wystarcza, aby mężczyzna potrafił zarobić na utrzymanie rodziny i domu, teraz ma odbębniać obowiązkowe wizyty u barbera, wyglądać schludnie (i to najłagodniejsze określenie, które znalazłam), ma też angażować się w dom, bo tego wymaga nowoczesny model rodziny, przy równoczesnym byciu niezłomnym. Atawizmy nadal istnieją, moi drodzy – panowie choćby najbardziej wymuskani nadal będę chodzić na łowy, nadal mają instynkty do zdobywania, zarówno samic jak i jedzenia, z tym że służą im inne środki. Monogamia nie leży w naturze większości, a oni mogą się na nią zdecydować, ale pragnienie rozsiewania plemników w szalonym pędzie do reprodukcji nadal jest ta sama. A testosteron nadal jest dla nas, kobiet, świetnym afrodyzjakiem. W swoim niekwestionowanym egoizmie i wyrachowaniu nasz Edward nadal pozostaje człowiekiem, który nie dźwiga swojej roli, z którym wygrywa frustracja, który ulega pokusom, który ucieka, który jest słaby, który dźwiga coś dla utrzymania wizerunku. I jak bardzo go nie lubię, to prawda jest taka, że problemy opisane przez Wieringę wcale nie dotyczą tylko tego potwornego Edwarda, którego wykreował.
etap 2.
Zostaw tego Edwarda i męski punkt widzenia. Małżeństwo! I teraz zaczynają się schody, bo małżeństwo z dużo młodszą kobietą – Ruth – jest ocenione z kalką wpajaną nam przez lata. „Staremu chłopu się młódki zachciało”, „Jak może to niech poużywa”, „Laska poleciała na kasę”, „Laska znalazła tatusia albo sponsora”, „Po co jej dziadek, jak taka ładna, każdego by mogła mieć”, „Nie wierzę, że się kochają, to na pewno jakiś układ”, „Zgarnął młodszą, bo starsza mu już dziecka nie urodzi, a wreszcie by wypadało”… jesteśmy mistrzami ocen, a przecież też o tym jest ta książka. Tak dalece wytworzyliśmy opiniowanie wszystkiego, z równoczesnym wzrostem wygłaszania tych ocen, że niewiele tu miejsca na indywidualizm i takież podejście do konstrukcji osobistego świata. Z jednej strony chcemy, aby wszyscy dali nam święty spokój, z drugiej ulegamy standardom i ujednoliceniom. Szafujemy stwierdzeniami: wypada – nie wypada, najwyższy czas; przyklejamy etykiety: stara panna, stary kawaler, pewnie nie może mieć dzieci, może chory, kto to widział. Tym ciągłym powielaniem schematu sami wpadamy w pułapkę. Trudno się zatem dziwić, że obserwacja otoczenia i osaczenie wbijają nas w poczucie winy, że nie zrobiliśmy czegoś w odpowiednim momencie. Odpowiednim dla ogółu. Taki Edward, nawet jeśli kierujący się egoizmem i walką o utrzymanie pozycji, ulega i uczuciom, i wymaganiom. Ileż znamy związków, gdzie rutyna zabiła najpiękniejsze uczucia? Poczytałam nieco na forach. Wstukałam hasło „samotność w małżeństwie”. Za głowę się złapałam. Obserwacja to jedno, ale kiedy piętrzą nam się przed oczami wyznania ludzi o tym, że z rozsądku, że z braku czasu, że „wypadało”, że „tyle już byli razem”, że „dziecko” to włos jeży się w każdym miejscu, bo oto upada wizja romantycznej miłości. Czy stać nas na nią w świecie, w którym wszystko zdaje się być ofertą?
etap 3.
Jest tam pięknie przemycony wątek, który nienachalnie i delikatnie wyziera ze stron. Wątek traktowania przez człowieka natury w różny sposób. Wykorzystywania jej, a nawet traktowania człowieka jako elementu do np. eksterminacji („zagazowania”). Fretki, które przyzwyczajone są do widoku igły. Pytania gdzie jest i czy w ogóle istnieje „dobro wyższe”. Elementy wypowiedzi Edwarda czy jego własne przemyślenia, tematyka jego pracy (włączając w to epidemię HIV, dzięki której (!) zasłużył na poklask) stawiają pytania na zdecydowanie większą skalę. Czy Edward jest wyzuty z uczuć i patrzy na swoje dziecko jak na obiekt? Jaka jest kondycja badań, czy jesteśmy wszyscy w kieszeni koncernów, czy istnieje wyjście z takiej konstrukcji rzeczywistości, czy Edward wykorzystując bezbronne zwierzęta jak mięso armatnie w badaniach jest złoczyńcą czy dobrodziejem, który wie jak z tego korzystać… czy zatem liczy się wykorzystywanie lub eliminowanie najsłabszych ogniw?
etap 4.
Oddech. Brutalna prawda jest taka, że książką Wieringi rzuca nam w twarz pytanie o wartości. Czy rodzina jest wartością? Czy w tym świecie coś jeszcze jest wartością czy zawsze produktem? Czy nauka zastąpi wszystko?
Czytajcie.