„Wyniosłam całą tę jatkę na zewnątrz, do żelaznego kubła”

Samobójstwo – intencjonalne odebranie sobie życia.

Powiedziała mi Wikipedia, kiedy próbowałam znaleźć punkt zaczepienia do pisania o „Umrzeć, a potem wskoczyć na konia” Davida Bosc’a z Noir sur blanc. Zaczęłam się zastanawiać czy powinnam pisać, znanym sobie zwyczajem o samobójstwach, które znam. O tych, które wydarzyły się nieopodal. Czy powinnam pisać o Tomku. Nie rozumiałam dlaczego słowa nie piszą się same, dlaczego nie chcę opowiedzieć o tych przerażających sytuacjach, które wydarzyły się tak blisko. Dlaczego nie chcę, siłą emocji i rozpędu przeanalizować odejścia młodych, fantastycznych ludzi, dlaczego nie myślę o Mirku Nahaczu, który byłby – być może – teraz jednym z najpoczytniejszych pisarzy, a zostawił po sobie „Osiem cztery”, „Bombla”, „Bociana i Lolę” i „Niezwykłe przygody Roberta Robura”… i kiedy przypomniałam sobie pogrzeb Mirka zrozumiałam. Ta książka kompletnie nie skłoniła mnie do refleksji o samobójstwie. Nie skłoniła mnie do refleksji o zgubionej, rozdartej duszy artystki, którą była Sonia Araquistain. Nie potrafiłam też zachwycić się skomplikowaną naturą kobiety, ani kobiety na skraju załamania… ta książka wywołała u mnie głównie: nic.

Coś poszło nie tak. Czytając, ulegałam wrażeniu, że autor – nie mając pomysłu na rozbudowaną, może analityczną całość, która wymagałaby niezwykłego wniknięcia w ludzką, ba!, kobiecą naturę, nie uknuł historii kobiety rozdartej, targanej namiętnościami, fobiami, ciągle uczącej się i dojrzewającej. To jak napisanie kilkudziesięciu krótkich myśli – czasem na kolanie, czasem w krwi i pocie, które rzucone potem w odmęty jednej okładki miały stanowić książkę – jedność. Stylizacja na dziennik, odnaleziony po popełnieniu samobójstwa przez ojca denatki, nie pomógł. Zdawało się to być próbą uratowania braku doskonale skrojonej powieści. Brakowało nawet, aby nazwać to dziennikiem. Staram się usprawiedliwić ten koncept, ale nie potrafię. Jest irytujący do bólu i sprawia, że wierzę w grafomańskie zapędy autora, aniżeli genialnie stylizowaną prozę.

Wszystko, co mogłoby się wydawać istotne: fascynacja ciałem, usprawiedliwienie jedzenia mięsa z równoczesnym wymiotowaniem w rzeźni, zabijanie samodzielne i rytuał jedzenia, aby uzasadnić morderczy akt dokonywany na zwierzętach. Wybitny fokus na transformację, przepoczwarzenie, infekowanie szaleństwa przy pomocy oddawania pół jaskółczej krwi, homoseksualne fascynacje – dychotomia odczuwania popędu z równoczesnym wstrętem do obiektu. Tak! To byłoby doskonałe. Balansowałoby na granicy wyflaczenia bohaterki, dodałoby jej mistycyzmu. Niestety – wszystkie pomysły taplają się w relacjach z ojcem (ledwie liźniętych), chłopakiem (nadal nic…), obserwacjach Londynu (gdyby się ktoś uparł, może…) – otrzymujemy nierówną paplaninę o niczym.

Potajemnie liczyłam na przerywniki a la wprowadzenie: nuta historii lub kryminału. Powiedzmy więcej, pokażmy, że ta kobieta istniała, że tamtejsze prawo pozwalało na wytoczenie samobójcy procesu (post factum oczywiście) przez prokuratora. Zanućmy o podejrzeniu, o smutku tych, którzy zostali, może pokuśmy się o mitologizację postaci, która odebrała sobie życie 4 września 1945 roku. Nie.

 

Ta pozycja jest też niebywale nierówna językowo. Od prawdziwych perełek, jak np.:

„W książkach pociąga mnie wyłącznie chęć odkrycia czegoś, czego istnienia nawet nie przeczuwałam, i dlatego nie znoszę książkowych wyrobników, powieści skrojonych na miarę, chytrze uszytych, faszerowanych diabłami z pudełka, pułapkami na myszy. Wolę już łoskot tramwaju albo zapiski intymne, wyrywkowe kroniki, filozofię, zbiory anegdot. Albo też rachunek za koszule, jaki na marginesie sonetu zamieścił nieszczęsny Baudlaire.”

 

lub

 

„Pożeranie jest wraz z miłością jednym z naszych ostatnich ceremoniałów. Trzeba się przygotować bez pośpiechu, włożyć odświętne ubranie lub całkiem się rozebrać, potem wyosobnić każdą chwilę, każdy etap, egzekucję, przeznaczenie, przyrządzenie, rozbiór, żucie, przełykanie, ewentualne mdłości, czknięcia, trawienie, gazy, wydalanie, i wreszcie zmienna świadomość modyfikacji, hybrydyzacji, jakie w organizmie wywołuje obcy organizm. Czym będzie człowiek kiedy przestanie pożerać? Automatem.”

 

do jakiegoś naiwnego pisania truchlejącej o własną głowę dziewczynki, która ledwie aspiruje do niezwykłej artystki:

 

„Dopiero poczucie rytmu, a raczej wpływ rytmu na całe moje istnienie ujawniło się we mnie jako antidotum. Byłam niemal martwa i nagle…”

 

Dlatego mimo doskonałego pomysłu zlepienia z domysłów i szczątkowych informacji zaczerpniętych z gazet o prawdziwym wydarzeniu, czyli skoku przez okno; mimo niezwykle momentami plastycznego, poetyckiego języka, który zdradza walory niezwykłego pióra, niewątpliwie błyskotliwych uwag czy obserwacji – jestem na nie. Przerost formy nad treścią, próba przemycenia własnych fetyszy pod egidą etosu straszliwej zbrodni przeciwko samemu sobie. Zgrzyt za zgrzytem, poczucie wybrakowania, niepokoju, pustki i szarży autora, który niestety – przeszarżował.