Zagłada.

Proza Christine Lavant, a naprawdę Christine Habernig z domu Thonhauser, musiała mi się ułożyć. Czytając miałam pewną obawę, że coś mnie omija, że coś ulega przeoczeniu. Być może błędem było, przynajmniej tym razem, siadanie do lektury z niewiedzą. Ten brak informacji,  dotyczący biografii autorki i bólu, którym była naznaczona przez lata wprawił mnie w ten czytelniczy niepokój. Myślę, że trzeba tę prozę odbierać przez pryzmat historii Lavant oraz sytuacji związanej z wydarzeniami mającymi miejsce po napisaniu powieści. Zacznijmy od tego, że Christine Thonhauser przyszła na świat jako dziewiąte dziecko górnika. Urodziła się w Dolinie Lavanttal – położonej w austriackich Alpach w 1915 roku. Miejsce to, teraz reklamowane jako raj, możliwość wypoczynku w malowniczej dolinie rzeki Lavant, wtedy było odciętym od świata, nieprzychylnym. Targana chorobami, które osłabiły jej wzrok uniemożliwiły jej naukę już w wieku lat 12 (czytałam też, że 14). Pozbawiona możliwości edukacji, skazana na dom, zajęła się samokształceniem i robótkami ręcznymi. To wtedy też powstały jej pierwsze wiersze i proza. Była jednak odmieńcem, kpiono z niej, była poniżana.  Pierwsza powieść autobiograficzna została odrzucona, a reakcją autorki było jej zniszczenie. Po próbie samobójczej sama zgłosiła się na leczenie do szpitala psychiatrycznego na sześć tygodni. Warto wspomnieć, że udała się tam pieszo – w drogę liczącą ponad sześćdziesiąt kilometrów.  Warto wspomnieć, że na początku XX wieku psychiatria nadal była młodą dziedziną medycyny, która zdawała się działać eksperymentalnie i po omacku; nadal z widmem niezrozumienia i chęci wykluczenia osób dotkniętych chorobami i zaburzeniami psychicznymi. Nie brakowało reifikacji i poniżenia.

Doświadczona przez choroby, wątła i depresyjna Christine zaczyna swoją obserwację „domu wariatów”. Proza jest lepka i gęsta – kiszą się w niej największe ludzkie pragnienia i niedole równocześnie. Wszelkie stadia szaleństwa zamknięte w jednym miejscu. Włóczące się bez widocznego powodu po korytarzach, które na myśl przywodzą te, znane z horrorów. Upodlone, tonące w fekaliach, opuszczone jako ludzie i jako chorzy. Jakże czule pisze Lavant o tym świecie, którego wolelibyśmy nie doświadczyć!

Pisze o świecie, który wykracza daleko poza mury przytułku. Pisze głosem tych, którzy byli marginalizowani, tych których nie chciano wysłuchać i brać pod uwagę. Historie kobiet, które milkną pod miażdżącym tylko spojrzeniem srogich oczu; które są wykorzystywane przez personel, tylko dlatego, że pozostaje bezkarny. Jakże łatwo być oprawcą. W 1971 roku Zimbardo zrobił eksperyment z więźniami i strażnikami, czy naprawdę był potrzebny? Czy czas nie pokazał jak łatwo przekraczamy granice własnej władzy i jak ogromnie jesteśmy na nią podatni. Lavant pisze:

„Widać wrogością najłatwiej się zarazić.”

Kiedy Lavant obserwuje rozmaite rodzaje poniżenia i wykorzystywania pisze o tym zwykłym językiem, jak sama przyznaje. Odnajduję w nim jednak jakiś element poszukiwania boskiego pierwiastka w przybytku zapomnianym przez niego. W pielęgniarzach podnieconych dotykaniem piersi pacjentek w sposób jednoznaczny, daleki od dotyku personelu medycznego, a widziany jako męski i pożądliwy, wolałaby widzieć Anioły. Jak jednak wytrwać w wierze, jeśli człowiek tonie w magmie poniżenia, które jest spotęgowane  targaniem własnymi demonami?

„Dlaczego, jeśli istnieją aniołowie, żaden z nich nie ma za zadanie zapobiegać tu na ziemi rzeczom, którym wolno się zdarzać dopiero w najgorszym piekle.”

Przez pewien czas w tej krainie cieni istnieje światło. Jest nim doktor, w którym można odnaleźć ukojenie i czułość. Jest też synonimem miłości niemożliwej, niespełnionej. Kobieta chwyta się go, niczym bóstwa które ugasi jej pragnienia, zniweluje troski i lęk. Czasami miałam wrażenie, że widzę poświatę, którą był otoczony pokazując się na horyzoncie obok bohaterki, ale to tylko wrażenie, które gasło. Tak jak gasło u Christine, aż w końcu schowało się za maseczką założoną na twarz. Zniknęło, a on zabrał najpiękniejsze „Wtedy.” To pokazuje jak bardzo łakniemy czułości i ludzkich gestów, współczucia, uczuć pełnych zrozumienia czy aprobaty. Lavant pisze zresztą o tym wprost. Przecież wszyscy pragniemy tego samego, wszyscy jesteśmy tego warci i nawet, jeśli tylko wewnętrznie, wszyscy łakniemy dobra.

Lavant zauważa też, że niewyobrażalny poziom cierpienia spoczywa też w sercach odwiedzających. Nie tylko pacjenci czują się osamotnieni i oszukani, ale też ci, którzy pozostali. Odwiedzający synowie, matki, ciotki – patrzą na różne poziomy ukrzyżowania bliskich i sami też nie widzą nadziei, choć ta umiera podobno ostatnia.

Christine Lavant opuściła szpital w listopadzie 1935 roku – pięć lat później zamordowano pacjentki i pacjentów tego szpitala dopełniając „zagładę”.

Należy pamiętać, że Christine Lavant pisała „Zapiski…” po 11 latach od pobytu w szpitalu. Możemy je traktować jako wybitny tekst literacki lub dziennik, jednak niezwykła forma i skrupulatność z jaką wprowadzane są postacie sugeruje kunszt autorki, analizę i przemyślany zabieg, co podkreśla w posłowiu Adam Lipszyc. Kondensacja emocji i namyślanie się nad ludzką odmiennością wychodzą tutaj na pierwszy plan. Czytanie tej prozy to przeżycie, które miażdży i wwierca się w głowę, pozostając na długo i powracając w różnych momentach. W przeniesieniu na współczesność wydaje się zatrważająco aktualna, mimo że dotyczy innych realiów. Trzon bowiem, zdaje się być ten sam.

To książka wybitna.

Pisząc, myślę o mamie, która ceduje wszystko co dobre na ingerencję aniołów. Gdzie były wtedy jej anioły?

„Dom wariatów” (Casa de locos lub Manicomio) obraz autorstwa Francisca Goi