Ze śmiercią pod rękę, z Pandą na barze.

„Człowiek ani na chwilę nie powinien rozstawać się z myślą o śmierci” Mikołaj Gogol

Drogi Pascalu!

Nie ma Cię wśród żywych od dziewięciu lat, ale to zdaje się intensyfikować Twoją prozę. (domyślam się, że tak własnie zaczęłabym list do Pascala Garniera, autora „Teorii Pandy” wydanej przez Claroscuro, gdybym tylko była z nim na „ty”, gdybym tylko wiedziała, że to przeczyta)

Zupełnie nie interesowała mnie Twoja proza, wiesz? Co zresztą miałby mi powiedzieć tytuł? Nic. Kilka zachwytów w sieci, które niekoniecznie mnie przekonywały. Wszyscy pisali, żeś taki smutny, taki melancholijny, taki do płakania. Sam wiesz, mówiłam Ci nie raz i nie dwa, że od tego smutku chcę się wreszcie uwolnić. Ciągle tylko czytam książki, które mnie rozłupują emocjonalnie do reszty, potem próbuję się z nich otrzepać dniami, nocami, tygodniami, a czasem ich fragmenty przypominają mi się i tak tkwią już we mnie. Nie działa to na mnie zbyt dobrze. Jak mówią Ci, którzy mnie znają i mają sposobność obserwować częściej: za dużo myślisz, ci którzy nie myślą mają łatwiej. Powtarzają to tak często i dosadnie, że sama zaczynam się zastanawiać czy faktycznie tych myśli nie jest w głowie za dużo. I szlag by jasny trafił kolegę Pawła, który mnie z Targów Książki w Warszawie nie wypuścił bez tej przeklętej „Teorii pandy”. Dlaczego akurat Panda?! Tak dobrze mi się kojarzyła, a teraz, przez Ciebie, tylko przez Ciebie, nosi przeklętą, wygiętą w bólu, zupełnie przeze mnie zmyśloną twarz Jose.

Z premedytacją dałeś bohaterowi na imię Gabriel? Archanioł Gabriel jest aniołem zwiastowania, zmartwychwstania, miłosierdzia, kary, śmierci i objawienia. Wszystko się zgadza, prawda? Bo Gabriel, ten boski, miałby też być opiekunem raju. Twój Gabriel – ten dziwny wędrowiec – też chciał wszystkim zafundować raj, uchwycony w jednym momencie niezwykłego szczęścia, którego nie potrafił dostrzec ani docenić jak on sam, kiedyś. Tak to wymyśliłeś? Czy tylko przypadkiem Rita tak złości się na Gabriela, nazywając go aniołemMoja mama ciągle wierzy w Anioły, otacza się nimi, wychwytuje je we wszystkich miejscach. Zachwyca się nawet tymi z brzydkimi, barokowymi twarzami, które nijak nie kojarzą się z pucułowatymi cherubinami. Kiedy chcę, aby coś mi się udało, ona powtarza: moje anioły Ci to załatwią. Mam nadzieję, że anioły mojej mamy nie są tak pokiereszowane jak Twój Gabriel.

I skąd te kulinarne fascynacje? W dodatku zupełnie niedawno oglądałam serial „Hanibal”. W roli głównej mój ukochany Mads Mikkelsen, widziałeś? Nie ważne. Tam też jedzenie grało główne skrzypce. Posiłki też zyskiwały na wartości, jątrzyły ekstazę biesiadników, łączyły w ślinotoku. Bo przecież piszesz:

„Zapraszam cię na wspólny posiłek, ponieważ czuję do ciebie sympatię. Podaruję ci strawę, pokarm. Ledwie się znamy, a jednak siedząc pół metra od siebie, będziemy wspólnie ociekać śliną, żuć, przełykać mięso, jarzyny, pieczywo. Nasze ciała będą dzielić tę samą rozkosz. Ta sama krew popłynie w naszych żyłach. Twój język będzie moim językiem, twój brzuch – moim brzuchem. To pradawny rytuał, uniwersalny, niezmienny.”

Zasmuciłeś mnie, Pascalu, tym przytłaczającym żalem Twoich bohaterów. Każde naznaczone stratą, śmiercią, bólem, wybrakowaniem. Rozczłonkowałeś czyjegoś ducha i ból. Zbudowałeś z indywidualnych gestów, psychoz, schiz i niedoli postaci tak przytłaczające w swoim okropnym życiu, że ciężko mi polubić, którąkolwiek z nich. Trudno mi też ich nienawidzić. Trudno mi im współczuć. Pozostawiłeś we mnie smutek i oddech śmierci. Czy własnie na tym Ci zależało? Żeby przypomnieć każdemu Czytelnikowi, że wszyscy jesteśmy naznaczeni śmiercią i każdy z nas powinien żyć z wiedzą, że ona nadejdzie, że nadejść może w każdej chwili?

Tak się czasem składa, znowu, to nie przypadek, jak sądzisz? Mianowicie, że czytam Sorge, Zielińskiej – tam jest śmierć, potem lament, potem wykluczenie, duchota prowincji. Czytam „Mięcho” Żukowskiej i też mnie rozszarpuje, bo śmierć, bo rak, bo bohaterka – babka w moim wieku. Biorę się za czytanie Ciebie i trafiam na prowincję, gdzie wszyscy są trawieni małomiasteczkowością, chorobą, śmiercią, pustką. Znowu ta gęsta atmosfera. Znowu dwójka bohaterów spleciona w wyniszczającej i chorej miłości do siebie, do używek, do rozmazanego makijażu, którego resztki zmywał deszcz (już Ty dobrze wiesz w którym momencie). Znowu postać łącząca, która jak Anioł Śmierci przemierza kolejne mieszkania i staje się wybawcą i oprawcą, aniołem i diabłem, życiodajnym źródłem i śmiercionośnym wirusem. Wilk w owczej skórze. Samozwańczy Zbawca…

Twoja lekkość narracji, obfitość dialogów – jakże prawdziwych i niewymuszonych, retrospekcje wplecione w momentach przebłysku – zupełnie jak u dr House’a, kiedy wpadał na właściwą diagnozę. Ten niewymuszony język, brak silenia się na filozofowanie. Niech Cię, Pascalu – tak dobrze to napisałeś. Napisałeś to tak, że czułam smutek Jose, kiedy szorował bar i napełniał kufel dużego piwa dla Gabriela; czułam niemoc Rity pijącej kolejny kieliszek, a za każdym razem powinien być ostatni; czułam rozgoryczenie Madeleine, kiedy po raz kolejny została odrzucona przez przybysza – a miała tyle walorów! Czułam lęk Marco, który przecież chciał tylko trochę kasy, czułam przerażający spokój i szaleństwo Gabriela, czułam niepokój, kiedy próbował się zmieścić w zbyt małym wozie, bo wiedziałam, że anioł wyrusza w dalszą drogę…

W Twojej prozie nie ma zwycięzców. Nie ma nadziei. Może ta panda… nie, ona przecież była podobna do Jose, a on nie był szczęśliwy.

Tak bardzo Ci nie dziękuję za te doznania i równocześnie przysięgam Ci literacką miłość, bo nie mogę inaczej.

Z Twoimi słowami zostanę na długi czas. Może na zawsze.

G.

Do Czytelników. jeśli szukacie prozy, która zrobi was w bambuko i pod lekkim językiem schowa największy ze smutków, to nie wahajcie się ani minuty. Po prostu przeczytajcie Pascala. Nie biorę odpowiedzialności za spustoszenie, które po sobie pozostawia, ani za zdziwienie w waszych oczach, a to wam gwarantuję, choć wiem, że tak jak ja, od początku, od samego początku będziecie wiedzieć, że coś tu nie gra…