„Zgubiona dusza”

Wiele się mówi o ty, że żyjemy za szybko. Bombardują nas doniesienia o zmianie trybu życiu na wersję slow. Slow, które ma zdominować nasze życie. Byłoby to cudowne, gdyby ten sam świat nie pędził na złamanie karku, jakby miał wyprzedzić świat, nas samych, czas, który nie jest zidentyfikowany i w ogóle gdyby było inaczej. Ale nie jest. Oszukujemy się, że mamy wersję slow, ale poddając się ogólnemu pędowi stajemy się trybikiem wielkiej gonitwy. Wstajemy rano i jemy śniadanie, albo i nie, bo przecież nie ma czasu. Pędzimy do pracy, w której co dziesięciolecie spędzamy więcej i więcej czasu, tworząc z niej inny mikrokosmos naszego życia, socjalną namiastkę i sposób na zarobienie pieniędzy. Zamiast obiadu w rodzinnym gronie jemy lunch ze współpracownikami. Pędzimy do domu, też na złamanie karku, jemy szybką kolację, bierzemy kąpiel. Zasypiamy oglądając film. Może wychowujemy dzieci, też po godzinach z powiekami już ciężkimi. Może wychodzimy do zaprzyjaźnionej knajpy z ludźmi, którzy zbyt często, zupełnie jak my sami, poruszają temat pracy. Śpimy i pędzimy znowu. Takie jest życie, prawda? Już taki ten świat, prawda? Musimy, powinniśmy, tak trzeba, należy, dawniej było gorzej, teraz przecież tyle możemy…

Słucham wspomnień rodziców i dziadków. W tych, podobno, gorszych czasach – oceniamy je jako gorsze, bo były kolejki, bo namiastką luksusu był Pewex, bo za granicę się nie jeździło, bo jeansy przychodziły w paczce ze Stanów, a i tak trzeba było je przerobić, bo za długie przecież. Zauważyłeś, że się mówi o tym, co materialne?

Ci sami ludzie opowiadający o milicji i kolejkach mówią o imieninach u większości sąsiadów, o tym, że znałeś każdego z imienia i nazwiska, i podrzucałeś do niego dzieci, w zasadzie bez zapowiedzi. Opowiadają też o prywatkach, na których siedziały trzy pokolenia. Opowiadają o ciągłym spędzaniu ze sobą czasu, o biwakach, o listach, o miłościach i tych przerobionych sukienkach, które robiły furorę. Opowiadają o niedzielnych obiadach i o tym, jak w trakcie spaceru wpadało się na pomysł odwiedzenia jednej kuzynki, jakiejś cioci i po prostu się „wpadało”. Zupełnie „po drodze”. Na kompot, herbatę, a może na kieliszeczek nalewki. Opowiadają o wspólnych wycieczkach. Przede wszystkim o rozmowach. Nie masz wrażenia, że mieli więcej czasu?

To wszystko to frazesy. Dla mnie samej. Co z tego, że powiem „zwolnij”, kiedy czeka na mnie rachunek do zapłacenia. Powiem: daj sobie na wstrzymanie, ale mieszkanie samo się nie zapłaci, a na swoje muszę wziąć kredyt, może go nie dostanę, a może się boję? O budowie domu mogę zapomnieć. Muszę się ubrać, nie potrafię szyć, dobrze, że babcia nauczyła mnie cerować, a i guzik sama przyszyję;) ale zaszewki już nie zrobię, bo łatwiej zanieść do kogoś. W sklepie jest wszystko. Co z tego, skoro na gotowanie mam czas dwa razy w tygodniu? Czy naprawdę cieszy mnie cały regał krzyczący zachęcająco „azja!”, skoro zrazy nie wychodzą mi takie jak babcine, a gołąbki nie są zawinięte, tak jak te, które pamiętam z dzieciństwa. Czy naprawdę ta „azja!” jest wyznacznikiem mojego życia. Może wolałabym napić się wódki i przegryźć ją ogórkiem, ze słoika, który wraz z 40 innymi ukisiłam na zimę. Kurczę pieczone anemiczne! – w tym roku znowu tego nie zrobiłam. Nie miałam czasu…

I tak mi ciężko na sercu. Bo boję się o to, że dusza mi się zgubi.

„Zgubiona dusza” z tekstem Olgi Tokarczuk i fenomenalnymi ilustracjami Joanny Concejo to prawdziwa uczta wizualna i tekstowa. Jest przykładem na to, że kilka zdań może wzbudzić emocje na kilka dobrych dni i ciągle o sobie przypominać, a ilustracje wracają jak bumerang.

 

„Gdyby ktoś umiał spojrzeć na nas z góry, zobaczyłby, że świat jest pełen ludzi biegających w pośpiechu, spoconych i bardzo zmęczonych, oraz ich spóźnionych, pogubionych dusz.” – czytamy w książce.

 

Nie chciałabym zgubić swojej duszy. Co ja bym bez niej zrobiła? Mogłabym się nie poznać, jak bohater tej opowieści. Jak to jest? Nie poznać się w lustrze i nie móc sobie przypomnieć kim jestem?

Warstwa tekstowa i obrazowa to jedno, a wydanie tej książki to drugie. Tak samo zasługujące na moje „och” i „ach”. To inne faktury, to karty, przywołujące stary zeszyt z pożółkniętymi kartkami, na których ktoś rysuje obrazki. Bardziej niż sugestywne. Początkowe smutne, czarno-białe stronice wypełnione ołówkiem przeradzają się w wielobarwne, pełne nadziei ilustracje. Książka, mimo, że kończy się happy endem, pozostawia po sobie gorycz, cierpki posmak odbicia nas samych. Poświęćcie jej czas.

Warto. Chociażby dla duszy.