nie uznaję czytelniczych grzechów

Środek dnia. Gdzieś pomiędzy drugą a trzecią kawą. Pomiędzy kawą a zimnym, nadgryzionym obiadem. Dzień pracownika. Wiem, że nie powinnam czytać, ale mam chwilę przerwy i potrzebuję przenieść się myślami, gdzieś, gdzie nie ma białych fartuchów ani tony papierów do wypełnienia. To moja własna psychiczna higiena. Więc sięgam po stronę lub dwie. W ręku mam ołówek. Trafiam na zdanie, które mi się zwyczajnie podoba. Być może zapamiętam je na długo, być może napiszę komuś w liście, a może zwyczajnie wrzucę na fb, bo ładne. Czasem mądre. Zakreślam, podkreślam. Nie mam wyrzutów sumienia. Powinnam? Przecież przez ten mój szlaczek ołówkiem ta książka nie będzie ani gorsza ani lepsza. Może wymarzę w przypływie chcenia. Teraz zwyczajnie, na szybko chcę mieć zaznaczony ten fragment i koniec.

Jestem dzieckiem. Książki stanowią dla mnie element wystroju domu, a czytanie jest przykrym obowiązkiem, do którego jestem zmuszana przez polonistkę i mamę. Z uporem maniaka „goni” mnie do czytania nie znosząc słów sprzeciwu i z dokładnością szwajcarskiego zegarka wpisuje w dzienniczku czytania mój wynik. Co do minuty. Gdybym miała ten dzienniczek w swojej ręce udowodniłabym Wam, że był tam zapis: 14 minut. Pamiętam. W klasie było mi wstyd. Pytam znudzona i obrażona na cały świat jak mam zaznaczyć stronę, na której skończyłam. Mama mówi – zagnij róg. Zaginałam więc wiele lat.

Jem obiad. Rezygnuję z noża albo nie jest mi potrzebny. Ostro pracuję prawą ręką nad wykonywaniem ruchów od talerza do ust, zdarza mi się mlasnąć, choć bardzo się staram tego nie robić. Instynktownie trafiam do rozdziawionej paszczy kolejną porcją pyszności albo kalorii. W lewej ręce trzymam książkę, jeśli jej ciężar na to pozwala. Zdarza się, że funduję sobie w ten sposób podwójną rozkosz – jeśli jedzenie jest pyszne, a książka wciągająca. Przepraszam, dlaczego miałabym pozbawiać się zdwojonej porcji radości. Z natury jestem hedonistką.

Wkurza mnie tylko, jak się coś na książkę wyleje. No szlag by jasny trafił, po jaką cholerę te książki są wszędzie? Z drugiej strony, gdzie mają być? Na siebie mam się złościć, że kot postanowił być wstrętnym futrzakiem i pchnąć na odłożoną na stół książkę kubek z moją poranną, niedopitą kawą? Jaki to grzech? Ewentualnie niewychowanego kota, albo niedbalstwa w postaci nieodniesienia kubka do zlewu. shame… Shame…SHAME!

Postawię sprawę jasno. Nie mnie oceniać czytelnicze zachowania i zaglądać na stronice innych. Jak komuś dobrze z książką z zagiętymi rogami, jak komuś dobrze z czytaniem przy jedzeniu – a niech robi co chce! Niech tylko nie niszczy. Niech kartek nie wyrywa, bo tak, i sprawia, że książka jest uboższa i niekompletna. Przecież mogłaby komuś jeszcze posłużyć. Tak, wiecie, ludzko… człowiek bez ręki, albo z połową włosów, albo bez kciuka też jakiś taki uboższy jest, prawda?

Jednoosobowo zatem, ja, Kavka, rozgrzeszam wszystkich grzesznych czytaczy, włączając w to samą siebie i mocą nadaną przez samą siebie i zdrowy rozsądek. Niech Wam czytanie przyjemnością będzie a treść uniesie się poza ramy innych czytających i ich wymagań. Apeluję o wolność.

Tylko nie niszczcie. Nie palcie. Nie wyrzucajcie na śmietnik, gdzie się  fusiastą kawą Pani Heleny oblepią, a na okładce pojawią się nadgniłe lekko plastry cytryny, co kiedyś były wkrojone do herbaty.

p.s. Być może Mikołaj o mnie zapomniał przez to czytanie przy jedzeniu?