Oczywiście wszyscy wiemy, że feminizm szaleje, wszystkie kobiety wychodzą z ukrycia i okazują się fantastyczne i niezłomne, a Frida Cahlo (którą skądinąd uwielbiam) wyskakuje z lodówki mojej i moich przyjaciół. Musicie wiedzieć, że feministki skończyły się dla mnie w momencie, kiedy wywalczono możliwość edukacji i głosowania, a obecnie to dla mnie tylko fanaberia. Nie chcę zabierać stanowiska w sprawie głośnych transparentów, wagin, marszy, parasolek i haseł „aborcja jest ok”.
Mogę za to odnieść się do książki, która szturmem wdarła się na listy „must have” szanowanej w literackiej społeczności Anny Dziewit-Meller.
Ogromnym plusem książki jest wybór postaci. Nareszcie pojawiły się inne bohaterki niż Skłodowska-Curie (o niej też jest mowa, ale trawimy to, bo jest niekwestionowaną gwiazdą zestawień „kobiety niemożliwe czynią możliwym”). Zapędzamy się bowiem na lekcję przyrody do Simony Kossak, rozmawiamy o artystkach, szpiegach, lekarkach – no wiecie, cała plejada babskich perełek w ogromnym historycznym rozstrzale. Mamy więc Everest z Wandą Rutkiewicz i Syrenkę Warszawską o twarzy Krystyny Krahelskiej. Dziękujemy zatem za pójście o krok dalej i wyciągnięcie na światło dzienne kobiet nieco zapomnianych, albo tkwiących na uboczu kart historii.
Cudownie, że mamy wplecione encyklopedyczne wstawki, które mogą ubogacić życie malucha i nieco rozjaśnić mu o czym była mowa w danym rozdziale, nazwijmy to – biograficznym. Mamy więc ciekawe notki biograficzne i mini-słowniczki po zakończeniu rozdziałów. Edukacyjnie sprytne i nie męczące.
Mamy też ilustracje, które jakby niewymuszenie dają książce sporo przestrzeni, sugerują pauzę podczas czytania. Ołówkowy minimalizm zachowany w tonacji szarości jest nieco zabawny, przedstawia bohaterki z odpowiednimi atrybutami i nie skupia na sobie większości uwagi czytelnika.
Jest jednak coś, co sprawia, że wszelkie plusy tej książki i doskonałego pomysłu nikną i zostają na samym dnie szuflady. To język. Gdyby książka miała trafić do 4-6 latków to tematyka jest zbyt dorosła, szkolna. Wskazuje na posiadanie jakichkolwiek podstaw z zakresu historii. Jeśli ma trafić do starszego czytelnika, to ten „wyluzowany” język, próbujący na siłę się ze mną czy z dzieckiem zaprzyjaźnić jest irytujący do stopnia najwyższego. Jest infantylny, próbujący mnie rozbawić: „Ciemno, bo pochodnie jakiejś kiepskiej tu mają jakości (…), „Zmykajmy, nim dopadnie nas coś widłobrodego” (padam ze śmiechu!) czy ten ton rozmowy dwóch rówieśniczek „Uwaga – zrób mi teraz trochę miejsca, bo niosę kocyk i ciężki kosz piknikowy.” Na pewno wiele osób będzie zachwyconych taką narracją – mnie odrzuciła tak bardzo, że po jednym czytaniu (również niekoniecznie z tego zadowolonej sześciolatce), odkładam na półkę. Warto sprawdzić, nie wiem czy warto popadać w zachwyt.